Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.
—   75   —

— Ten człowiek nazywać się Wiliams.
— Przypomnij sobie jeszcze raz dobrze, gdzie pojechali, kiedy z konia upadłeś?
— Nie wiedzieć już, tam i tam.
— Kiedy to było? O jakiej porze dnia?
— Być wkrótce wieczór i... ah, oh, teraz Bob wiedzieć. Massa Bern pojechać prosto w słońce, kiedy Bob upaść z konia.
— Dobrze! Czy możesz już chodzić?
— Bob znowu biegać, jak jeleń. Krew dobre lekarstwo na pragnienie.
Rzeczywiście mnie także tak orzeźwił ten szczególny napój, że nawet gorączka znikła. Obok mnie stał już Sam, w którym również nastąpiła ta zmiana. Przyszedł, aby nam się przysłuchać i wyglądał znacznie lepiej, aniżeli jeszcze przed pięciu minutami.
Towarzystwo, w którem znajdował się Bernard Marshall, musiało być tak samo wyczerpane, jak my, bo dzielny młodzian nie byłby opuścił wiernego sługi. Może pragnienie i gorączka tak szalały w jego wnętrznościach, że już nie był panem swoich myśli i zmysłów. Ostatnia wskazówka Boba naprowadzała na to, że taksamo jak my zdążał ku zachodowi. Jak jednak mieliśmy się dostać do niego, jak go ratować, kiedy nam właśnie tak bardzo potrzeba było pomocy, a konie nasze wypowiedziały nam służbę?
Długo nad tem myślałem, ale nie przyszła mi żadna myśl zbawcza, chociaż przypuszczałem, że towarzystwo nie będzie jeszcze zbyt daleko. Dlaczego jednak nie zostawili żadnych śladów?
Zwróciłem się do Sama z następującą prośbą:
— Zostań tutaj przy koniach! Może one o tyle się wzmocnią, że potem z milę ubiegną. Jeśli do dwu godzin nie wrócę, pójdziesz za moim śladem.
— Well, Charley! Nie polecisz zbyt daleko, gdyż ten łyk soku kujociego nie wystarczy naprzykład na długo.
Rozumie się samo przez się, że teraz nie mówiliśmy