Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/089

Ta strona została uwierzytelniona.
—   77   —

O tem pomyślałem w tej chwili i równocześnie ukląkłem, aby nożem wyciąć potrzebne do zapalenia włókna. W kilka minut potem buchnął ogień, który z początku zwolna, lecz potem szybciej ogarniał coraz to szerszą przestrzeń, aż wreszcie rozlało się morze płomieni, którego granic niepodobna było objąć okiem.
Przeżyłem już kilka pożarów preryi, ale żaden nie posuwał się z takim łoskotem, jak to piekło kaktusowe, w którem poszczególne rośliny pękały z hukiem rusznicowego wystrzału, jak gdyby cały korpus wojska stanął do walki. Płomienie buchały w niebo, a nad nimi unosiła się para i dym, przez które przelatywały drzazgi z kaktusów, wyrzucanych w górę jak strzały. Czułem, jak ziemia drżała mi pod nogami, a w powietrzu huczało głucho jakby odgłosem bitwy.
To była najlepsza pomoc, jaką — przynajmniej teraz — mogłem dać Bernardowi Marshallowi. Potem wróciłem, nie troszcząc się o to, czy potem rozpoznam ich ślady, czy nie. Nadzieja tak mnie pokrzepiła, że na drogę powrotną byłbym potrzebował zaledwie pół godziny, tymczasem nawet to było zbyteczne, gdyż wkrótce spotkałem Sama i Boba z obydwoma końmi, które nabrały już nieco sił.
— Zounds, Charley, co się tam dzieje właściwie? Najpierw wydało mi się, że mamy trzęsienie ziemi, teraz jednak widzę naprzykład, że zapalił się ten piekielny piasek.
— Piasek nie, Samie, lecz kaktusy, których tam rośnie mnóstwo.
— Jak się zajęły? Ty chyba nie podłożyłeś ognia!?
— Właśnie, że to uczyniłem.
— Ależ, człowiecze, w jakim celu?
— Aby deszcz sprowadzić!
— Deszcz? Nie weź mi tego za złe, Charley, ale zdaje, mi się, że dla rozrywki dostałeś lekkiego bzika!
— Czy nie wiesz, że u niektórych dzikich uchodzą zbzikowani za bardzo rozumnych?
— Ty sam pewnie nie przypuszczasz, iż zrobiłeś