Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/092

Ta strona została uwierzytelniona.
—   80   —

— A teraz posilmy się trochę — rzekłem — potem zaś dalej w drogę, aby dotrzeć do Marshalla!
W kilku minutach zjedliśmy po kawałku suszonego mięsa bawolego, a następnie dosiadłszy koni, pokłusowaliśmy naprzód. Bob okazał się przy tej sposobności tak doskonałym biegunem, że z łatwością dotrzymywał nam kroku.
Ślady zatarły się oczywiście po deszczu. Znałem jednak ich kierunek i niebawem zauważyłem łupę z harbuza, porzuconą prawdopodobnie przez jednego z ludzi, jadących przed nami.
Pole kaktusowe ciągnęło się niewątpliwie daleko ze wschodu na zachód, gdyż zdawało się, że czarne spalenisko poprostu się nie skończy. To mię pocieszało, gdyż wnosiłem stąd, że deszcz orzeźwił także tych, których szukaliśmy. Wreszcie minęliśmy spalenisko, a poza niem ukazała się w dali ciemna grupa, złożona z ludzi i zwierząt. Wziąłem do rąk lunetę i naliczyłem dziewięciu ludzi i dziesięć koni. Ośm postaci siedziało na ziemi, dziewiąta zaś, dosiadłszy konia, oddzieliła się od towarzystwa i ruszyła cwałem wprost na nas. Wtem jeździec musiał nas dostrzec, gdyż osadził konia. Przypatrzywszy mu się lepiej, poznałem Bernarda Marshalla.
Odgadłem jego zamiar. On znajdował się w stanie takiego znużenia i zobojętnienia, że tak samo jak inni nie zauważył braku swego sługi. Dzięki jednak ożywczemu deszczowi odzyskał znowu duchową prężność i uznał za swój obowiązek odszukać Boba i wrócić z nim do swoich ludzi. Domysł mój potwierdzała także ta okoliczność, że prowadził za sobą drugiego konia za cugle. To, że nikt się doń nie przyłączył, dotknęło mię trochę przykro. Byłbym się wobec tego założył, że towarzystwo składało się z samych Jankesów, dla których życie murzyna, zwłaszcza gdy nie jest ich sługą, znaczy tyle, co nic.
Pierwszy jeździec przypatrzył się nam dokładnie, zawołał ku swoim kilka słów i natychmiast wsiedli wszyscy na konie, wziąwszy broń do rąk.
— Naprzód, Bobie, wylegitymuj nas! — rozkazałem murzynowi.