jących się na Zachód w celu zdobycia szczęścia w uczciwy, albo nieuczciwy sposób. Najstarszy z wojażerów, przedstawiony mi jako Wiliams, był dowódcą oddziału i wydawał się wcale znośnym „szopem“, że użyję zwykle spotykanego na Zachodzie wyrażenia. Gdy odpowiedziałem na kilka małoznaczących pytań Bernarda, zwrócił się do mnie, z czego wywnioskowałem, że Sam nie robił na nim wielkiego wrażenia.
— Wiemy już mniej więcej, kim jesteście, a teraz pragnęlibyśmy usłyszeć, dokąd zmierzacie.
— Może do Paso del Norte, a może gdzie indziej, sir. Zależy to od tego, jakie będziemy mieli zajęcie.
Nie uważałem za stosowne powiedzieć mu więcej, aniżeli mu na razie było potrzeba.
— A czem się trudnicie?
— Rozglądamy się trochę po świecie.
— Lack-a-day, to jest praca, przy której się człowiek nie nudzi, choćby nie potrzebował się zbytnio natężać. Jesteście w takim razie zamożni, jeśli nie bogaci nawet. Widać to także po waszej błyszczącej broni!
Jego przypuszczenie było niestety mylne, gdyż posiadałem właśnie tylko tę broń i kilka drobnostek, zostawionych w domu. Pytanie jego nie podobało mi się wcale, a jeszcze mniej podstępny wzrok i napół szyderczy, a napół pośpieszny ton, w jakim je wypowiedział. Był to człowiek nieostrożny i pomimo swojej znośnej powierzchowności wzbudził we mnie podejrzenie. Postanowiłem nadal mieć go ciągle na oku, a narazie odpowiedziałem, nie potwierdzając, ani zaprzeczając jego pytania:
— Zdaje mi się, że na Estaccadzie wszystko jednoczy jestem ubogi, czy zamożny.
— Macie słuszność, sir. Jeszcze pół godziny temu byliśmy wszyscy blizcy śmierci i tylko cud nas ocalił, cud, jaki się rzadko zdarza w tych stronach.
— Jaki?
— Oczywiście, że deszcz. Wy może przybywacie z okolicy, w której nie padał?
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/094
Ta strona została uwierzytelniona.
— 82 —