Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/095

Ta strona została uwierzytelniona.
—   83   —

— Owszem, padał i u nas, gdyż samiśmy go wywołali.
— Wywołali? Co chcecie przez to powiedzieć, sir?
— Że bylibyśmy zginęli tak samo, jak wy, gdybyśmy byli nie zrozumieli, że niema innego środka ocalenia, jak spowodowanie chmur i piorunów.
— Słuchajcie, master kłapaczu, spodziewam się, że nie uważacie nas za ludzi, którym można zamydlić oczy, gdyż w przeciwnym razie byłoby źle z waszą skórą. Byliście pewnie kiedyś w Utah nad wielkiem słonem jeziorem i należycie do „świętych ostatnich dni“, którzy także robią podobne cuda.
— Byłem już tam rzeczywiście, lecz teraz nie mam do czynienia z ostatnimi dniami, lecz przedewszystkiem z dniem dzisiejszym i z wami. Czy pozwolicie nam przyłączyć się do was?
— Owszem, zgadzamy się tembardziej, że jesteście znajomym master Marshalla. Jak możecie się we dwóch zapuszczać w Llano Estaccado?
Nieufność moja względem niego kazała mi udawać lekkomyślnego i niedoświadczonego:
— Na to nie potrzeba odwagi. Droga jest wytyczona, wchodzi się więc, a potem wychodzi szczęśliwie.
— Good lack, to prędko się z tem załatwiacie! Czy słyszeliście już co o stakemanach?
— Co to za ludzie?
— Otóż macie! Nie chcę o nich mówić, aby nie wywołać wilka z lasu, to tylko powiem, że kto we dwójkę puszcza się na Estaccado, musi być zuchem jak Old Firehand, lub Old Shatterhand, albo być takim mądrym jak pogromca Indyan, Sans-ear. Czy słyszeliście kiedy o którymś z tych ludzi?
— Być może, teraz jednak obojętny jestem na takie wieści. Jak długo trzeba jeszcze jechać, aby się wydostać z Estaccada?
— Dwa dni.
— Znajdujemy się oczywiście na drodze właściwej?
— Dlaczegoż miałoby być przeciwnie?