Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.
—   99   —

— Nie będę się sprzeczał. Ale kamienie były własnością Marshalla i już mu je oddałem.
— Ha, skoro to uczyniłeś, to musisz być nadzwyczajnie pewnym. Ucieszy się biedny chłopiec! Wobec tego jest nowy powód do pomówienia kilku słów z tym Morganem. Obym jak najprędzej mógł dla niego naciąć karby!
— A co zrobimy, gdy się z nim załatwimy?
— Co zrobimy? Hm, ja tylko za nim udałem się na Południe i poszedłbym aż do Meksyku, Brazylii i Kraju Ognistego. Jeśli go jednak tu znajdę, to wszystko mi jedno, dokąd się potem zwrócę. Może przyjdzie mi chęć wyjechać do starej Kalifornii, gdzie podobno nie brak sposobności do nadzwyczajnych przygód.
— W takim razie idziemy razem. Pozostaje mi jeszcze kilka miesięcy czasu, a nie chciałbym poczciwego Bernarda puszczać samego w tę daleką i niebezpieczną drogę.
— Well, a więc zgoda! Postaraj się przedtem o to, żebyśmy wydostali się z tego piasku i z tego towarzystwa, które mi się teraz mniej podoba, aniżeli rano, a szczególnie nie przypada mi do smaku twarz tego młodego. To gęba, że tylko bić i zdaje mi się, że widziałem ją już raz przy jakiejś złej robocie.
— Mnie tak samo się zdaje. Może sobie przypomnę, gdzie się z nim zetknąłem.
Jechaliśmy bez przeszkody aż do wieczora. Gdy się ściemniło, zatrzymaliśmy się, a zaopatrzywszy konie i zjadłszy po kawałku twardego suszonego mięsa, udaliśmy się na spoczynek. Jeńców skrępowano na noc, a straż pilnowała, żeby się nie uwolnili. Gdy nadszedł ranek, ruszyliśmy znowu naprzód i już około południa znaleźliśmy się na obszarze mniej wyjałowionym. Kaktusy, napotkane po drodze, były soczystsze, a tu i ówdzie wystawały już z piasku kępki żółtozielonej trawy, którą konie żarłocznie skubały. Zwolna zaczęły się te kępki łączyć w szersze płaszczyzny, pustynia zmieniła się w łąkę, wobec czego musieliśmy z koni pozsiadać, aby je zaspokoić. Z iście wilczym głodem rzuciły się też