tymi mosiądzem pistoletami tak, że jednego z nich mogłem ręką dosięgnąć. Zabrałem więc pistolet i zacząłem powoli czołgać się wstecz, zacierając za sobą cal po calu ślady. To samo uczyniłem także poza ścianą zarośli, poczem przemknąłem szybko przez polanę i wpadłem znowu w zarośla. Stąd posuwałem się dalej wstecz na palcach rąk i nóg, aby trop zniszczyć za sobą, dopóki nie oddaliłem się na tyle, że mogłem już w wyprostowanej postawie powrócić do mego konia. Odwiązawszy go, objechałem takim łukiem, że stakemani nie mogli odkryć mojej obecności.
Kiedy przybyłem do towarzyszy, zaczął już mrok zapadać. Zauważyłem po ich minach, że się już o mnie niepokoili i z niecierpliwością oczekiwali mojego powrotu.
— Przyjść massa Charley! — zawołał Bob tonem, w którym odczułem niemały stopień przywiązania do mej osoby. — O, Bob być w strachu i wszyscy o massa Charley!
Tamci byli mniej sangwiniczni. Kazali mi usiąść obok siebie, a potem Sam zapytał:
— No?
— Kupcy będą zabici!
— Przypuszczałem to! Ci wojażerowie, a w rzeczywistości stakemani, zmienili kierunek i napadną w nocy na swe ofiary, jeśli nie uczynili tego jeszcze za dnia.
— Zgadnij, kto był ten Meercroft!
— Słyszałeś już nie raz odemnie, że chętniej borykam się z niedźwiedziem, niż odgaduję coś, co można mi zaraz powiedzieć!
— Nazwisko Meercroft było fałszywe, a...
— Nie byłbym też na tyle głupim, żebym wierzył.
— A — skończyłem przerwane zdanie — ten człowiek nazywa się Patrik Morgan!
— Pa...trik... Mor...gan...! — zawołał Sam poraz pierwszy, od kiedy go znałem, z miną wielkiego zmartwienia. — Patrik Morgan! Czy to być może? O Samie Hawerfield, ty stary coonie[1], jaki z ciebie osioł! Masz
- ↑ Racoon, niedźwiedź pracz, ulubiona nazwa, którą traperzy chętnie nadają sobie samym.