Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/121

Ta strona została uwierzytelniona.
—   109   —

— Pięknie! W takim razie poszukajmy zaraz materyału na ognisko, zanim całkiem się ściemni — rzekł Sam, powstając.
— Siedź! — odrzekłem na to ja. — Czy sądzisz rzeczywiście, że w ten sposób możemy stanąć do walki z dwudziestu jeden ludźmi.
— Czemu nie? Uciekną zaraz po pierwszych strzałach, bo nie będą wiedzieli, kogo mają za sobą.
— A jeżeli ten capitano jest na tyle mądry, że zrozumie nasz podstęp? Wtedy czeka nas ciężka przeprawa, w której wyginiemy pomimo oporu.
— Na podobne rzeczy powinien być myśliwiec zawsze przygotowany!
— W takim razie musiałbyś także wyrzec się schwytania obydwu Morganów!
— Behold, to słuszne! Z twoich słów widać, że najchętniej zabrałbyś się stąd pocichu i nie zaczepiał tych rabusiów. Tymczasem takiego kroku nie usprawiedliwilibyśmy ani wobec Boga, ani wobec tych wszystkich zacnych ludzi, którzy podróżują przez Estaccado!
— Pojmujesz moje zapatrywanie w tej sprawie całkiem błędnie. Ja mam inny plan, i zdaje mi się, że lepszy.
— No, jaki?
— Wpaść na ich hide-spot[1] i zabrać im konie oraz zapasy, gdy oni nas tutaj będą szukali.
— Good lack, to prawda! Ale mówisz o uprowadzeniu koni. Czy chcą na nas uderzyć pieszo?
— Właśnie. Z tego też wnoszę, że opuszczą swoją kryjówkę na dwie godziny przed północą, gdyż tyle czasu będą potrzebowali, aby się tu dostać.
— Czy tylko nie zawiodą cię twoje rachuby?

— Niema obawy! Czekając tutaj na nich, narażamy na niebezpieczeństwo nasze życie, jeśli zaś zabierzemy im żywność, amunicyę i konie, to przynajmniej przez dłuższy czas nie będą mogli uprawiać swego rzemiosła, a my nie wydamy nawet jednego strzału.

  1. Kryjówka.