Jechał on w środku obok Boba. Sam prowadził pochód, a ja z Marshallem, który dzielnie się trzymał podczas całej drogi, zamykałem orszak.
Uciążliwość podróży zwiększała jeszcze ta okoliczność, że jakkolwiek to była połowa sierpnia, mimo to przez większą część doby dokuczał nam chłód, gdyż słońce zapadało poza ciemne wzgórza zaraz po południu. Nic też dziwnego, że dość rzadko zrzucaliśmy z siebie koce.
Hoblyn jechał ciągle pomiędzy nami wolno, a wiązaliśmy go tylko na noc. Za prawdziwość wiadomości, których nam udzielał, ręczył swojem życiem. Pewnego dnia przed południem zapytał mnie Marshall:
— Czy daleko jeszcze do Skettel Pik i Head Pik?
— Jutro może dotarlibyśmy do gór, jeślibyśmy nie musieli przedtem zboczyć na prawo, co Hoblyn uważa za konieczne.
— Czy nie byłoby lepiej udać się pierwej w góry w celu odszukania Freda Morgana?
— To właśnie byłoby nieodpowiednie, gdyż mógłby nas spostrzec. On niezawodnie tam już jest, wszak dzisiaj mamy czternastego sierpnia. Sądzę jednak, że Patrik pojechał do doliny, a gdzie będzie syn, tam znajdzie się pewnie i ojciec. Zresztą Patrik może być tylko o kilka godzin drogi przed nami, ciągle bowiem następowaliśmy mu na pięty. Dzisiaj w nocy obozował stąd o sześć mil, a jeśli z nami równocześnie, to znaczy z brzaskiem dnia, wyruszył, to będzie o trzy godziny drogi dalej od nas.
— Have care! — zawołał w tej chwili Sam na przodzie. — Tam na skraju lasu leży na ziemi jeszcze zielona gałązka, którą niewątpliwie niedawno odłamano, co wskazywałoby na to, że ktoś tu był na krótko przed nami.
Podjechawszy bliżej, zsiedliśmy z koni. Sam podniósł z ziemi gałązkę i po oglądnięciu podał mnie, mówiąc:
— Przypatrz się jej naprzykład, Charley!
— Hm, założyłbym się, że zerwano ją zaledwie przed godziną!
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.
— 120 —