Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.
—   138   —

umrzeć. Duch sawanny, jako sprawiedliwy i miłosierny, nie użycza łaski, wiodącej do zguby. Białego mordercę byliby i tak zabili Komancze, stakemani, albo pożarły kujoty!
Następnie dosiadł Apacz konia i odjechał, nie oglądając się za nami.
W milczeniu i w poważnym nastroju ruszyliśmy wszyscy za nim.
Ślady Komanczów dalej były wyraźne. Że przedsięwzięli wyprawę wojenną, tego dowodziły ich twarze pomalowane, ale cel ich widocznie był daleki, bo w przeciwnym razie byliby się zachowywali ostrożniej. Winnetou znał niewątpliwie ich zamiary, ale zbyt lubiał milczeć, żeby miał bez zapytania zrobić o tem jakąś uwagę. Właśnie miałem zbliżyć się do niego, kiedy nagle usłyszeliśmy przed sobą huk jednego, a potem jeszcze dwu wystrzałów.
Wobec tego zatrzymaliśmy się natychmiast, Winnetou zaś skinął, ażebyśmy zawrócili, a sam pojechał do najbliższego zakrętu. Tam zsiadł z konia, wpadł w krzaki i wychylił się z nich niebawem, aby nas ręką do siebie przywołać.
— Komancze i dwie twarze blade!
To rzekłszy, wlazł znowu w zarośla, a my trzej udaliśmy się za nim, Bob natomiast został przy Hoblynie i koniach.
Dolina rzeki rozszerzyła się tu przed nami w wielką kotlinę, w której przedstawił się oczom naszym niespodziany widok. Tuż nad prawym brzegiem rzeki zatknęli obaj wodzowie Komanczów swoje włócznie w ziemię, a tarcze oparli o drzewce. Sami siedzieli na trawie, paląc kalumet z dwoma białymi. Konie tych czterech ludzi pasły się w pobliżu. Przed nimi odbywała się wojowniczo dzika, a jednak pokojowa, scena. To Komancze zawodzili taniec wojenny, w którym zwykle okazują swoje mistrzostwo we władaniu bronią. Zbyt byli od nas oddaleni, by można było rozpoznać rysy większej części wojowników, dla tego przyłożyłem do oczu lunetę. Potem zaś rzekłem do Sans-eara, podając mu szkła:
— Holla, a to kto? Samie, zobaczno!