cie w sam czas, gdyż z przerażeniem zobaczyłem dwu jeźdźców, zjeżdżających skrajem lasu i przypatrujących się bardzo starannie tropowi Komanczów.
— Have care, panowie, tam nadchodzą ludzie! — ostrzegłem towarzyszy.
Wszyscy spojrzeli poza siebie, a Hoblyn zawołał:
— Kapitan z Conchezem!
— To on, naprawdę! Prędzej w las i zatrzeć ślady!
Stało się to w dwie minuty. Wszyscy cofnęli się, tylko ja i Winnetou zostaliśmy na nieco wysuniętem miejscu, z którego mogliśmy śledzić ruchy przybyszów, nie pokazując się im oczywiście.
Byli już bardzo blizko nas i pewnie byliby pojechali na zakręt, gdyby Indyanie nie podnieśli byli naraz wojennego okrzyku, który zabrzmiał jak wycie dzikich zwierząt. Obaj jeźdźcy osłupieli, rzucili ostrożnie wzrokiem poza zakręt i zaprowadzili potem konie tam, gdzie przedtem stały nasze. My cofnęliśmy się wtedy do towarzyszy.
Tuż za przybyszami stały blizko siebie dwa klony. Poza te drzewa udało mi się podejść i podsłuchać ich rozmowę, prowadzoną półgłosem. Na wszelki wypadek miałem przy sobie tomahawk.
— To Komancze — rzekł kapitan. — Nie potrzebujemy się ich obawiać. Musimy jednak wpierw wiedzieć, co to za biali są z nimi.
— Z tej odległości nie rozpoznamy.
— Możnaby po ubraniu rozróżnić. Przedniego nie znam, a drugiego wódz mi zasłania.
— Kapitanie, przypatrzcie się temu kasztankowi, tam między tymi czterema końmi! Co wy na to?
— Caraio! To kasztanek porucznika!
— Ja też tak sądzę. Wobec tego tym drugim będzie zapewne on.
— Słusznie! Teraz nachyla się naprzód. Czy widzisz ten pstry sarafan? To on! Co począć?
— Gdybym wiedział, co właściwie chcecie z nim zrobić, wówczas dałoby się może co o tem pomówić.
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
— 141 —