Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.
—   152   —

kryjówki. Ja z Bobem zbadam tę stronę, a Winnetou drugą. Wy reszta poczekajcie tu na nas.
Zsiadłem z konia, wziąłem rusznicę i udałem się z murzynem w las, który się wznosił dość stromo po zboczu doliny. Z powodu powalonych drzew i nagromadzonych przez siły natury głazów nie łatwo było konie tutaj umieścić. Nie szliśmy blizko siebie, lecz w pewnem oddaleniu równolegle. Nagle może w połowie zamierzonej drogi, krzyknął Bob głośno:
— Massa, oh, ah, massa przyjść prędko!
Zwróciłem się ku niemu i zobaczyłem, jak poskoczył ku nizkiemu bukowi, chwycił się najniższego konara i wspiął się na drzewo.
— Co tam, Bobie?
— Massa przyjść prędko na pomoc nigrowi! O nie przyjść, biegnąć i sprowadzić wszystkich ludzi, aby zabić potwora!
Nie potrzebowałem pytać, jakiego on miał na myśli potwora, gdyż ten wypadł zaraz przez podszycie lasu. Był to szary niedźwiedź z owego miłego gatunku, który myśliwi nazywają grizzly.
Słyszałem ów straszny głos lwa, który Arab nazywa „rad“, czyli grzmotem, słyszałem ryk bengalskiego tygrysa, a wtedy serce mi drżało, chociaż ręka musiała zachować równowagę. Lecz głuchy, chrapliwy, zawzięty i demoniczny pomruk szarego niedźwiedzia przenika aż do szpiku kości i wywołuje u najśmielszego nawet człowieka uczucie, podobne, jak podczas kłapania zębami z tą różnicą, że tego uczucia doznaje niejeden nietylko w zębach, lecz także w całem ciele.
Może na ośm kroków przedemną wyprostował się niedźwiedź na tylnych łapach i rozwarł paszczę. Było jasnem, że jeden z nas musi zginąć. Wymierzyłem mu w oko i wypaliłem, a zaraz w następnej chwili wycelowałem w serce i wystrzeliłem powtórnie. Odrzuciwszy strzelbę, dobyłem noża i skoczyłem w bok, aby lepiej uderzyć. Olbrzymi zwierz, jak gdyby obydwie kule przeleciały obok niego bez skutku, zrobił ku mnie jeden krok, drugi, trzeci,