— Ilu ich jest?
— Dwu na koniach.
— Pokaż!
Udałem się z nim na wskazane miejsce i przy pomocy lunety poznałem obydwu Morganów, którzy mieli jeszcze z kwadrans drogi do doliny. Wszystkie ślady naszej obecności były skrzętnie zniszczone, a ponieważ oprócz tego przeważaliśmy liczebnie, przeto mogliśmy z zupełnym spokojem oczekiwać ich przybycia.
Właśnie skierowaliśmy się byli z Samem do doliny z powrotem, kiedy nagle zatrzeszczało nad nami w zaroślach. Pomyślałem najpierw, że to może niedźwiedź, ale uważniejsze nadsłuchiwanie przekonało nas, że to jakieś dwie inne istoty z góry do nas się zbliżały.
— All devils, Charley, kto to może być?
— Zaraz zobaczymy. Chodźmy czemprędzej w krzaki!
Obaj ukryliśmy się tak, że gałęzie całkiem nas zasłaniały, ale mimoto byliśmy każdej chwili gotowi do obrony, gdyby się zjawiły dzikie zwierzęta. W kilka minut potem poznaliśmy, że to nie były zwierzęta, lecz dwaj ludzie, którzy schodzili z góry, prowadząc konie za sobą. Byli to kapitan i Conchez. Konie ich wyglądały bardzo znużone, a cała powierzchowność jeźdźców również dowodziła, że ciężką podróż odbyli.
Nieopodal naszej kryjówki stanęli, bo stąd mieli już swobodny widok w dal.
— Nareszcie! — zawołał kapitan z westchnieniem ulgi. — To była jazda, jakiej nie życzyłbym sobie powtórzyć. Ale przybywamy przynajmniej na czas, bo widzę, że nikogo tu jeszcze przed nami nie było.
— Poczem to poznajesz? — zapytał jego towarzysz.
— Moja kryjówka jeszcze nienaruszona. Morganowie zatem nie byli, a kto inny nie mógłby się chyba dostać w te odległe strony.
— Prawdopodobnie macie słuszność, a w takim razie nie myślicie już zapewne o Sans-earze i Old Shatterhandzie?
— W istocie nie biorę ich w rachubę. Gdyby byli
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.
— 155 —