Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/173

Ta strona została uwierzytelniona.
—   157   —

wkońcu trochę spokoju i wygód. Wy możecie sobie ten spokój zapewnić dzięki temu, co macie w swej kryjówce, a jest tego tyle, że i dla mnie wystarczy.
— Mówisz, jak z książki. Teraz jednak idzie przedewszystkiem o to, żeby tym dwom łajdakom dobrze dać po palcach! Tam jest dla nas miejsce, jak wymarzone, a skarb znajduje się blizko.
Czyżby niespodziewający się niczego kapitan miał na myśli nasz obóz? Rzeczywiście, prowadząc za sobą konie, skierowali się prosto w tę stronę, nie troszcząc się o nic tak dalece, że nie spostrzegli śladów, zostawionych przezemnie i przez Sans-eara. Co prawda, trzeba było mieć dobre oczy, aby je rozpoznać. Ja z Samem poszedłem, rozumie się, zaraz za nimi.
Nasi usłyszeli, że ktoś obcy się zbliża, podnieśli się z ziemi. Jakie wspaniałe zrobili miny ci sami gentlemani, gdy wyszedłszy z ostatnich krzaków, poznali Indyanina, którego ścigali nad Rio Pecos. Ja omal się nie roześmiałem głośno.
— Hoblyn! — zawołał Conchez, poznawszy swego kolegę.
— Hoblyn? — spytał kapitan. — Naprawdę! Jak dostałeś się do Sierry Rianki i kto są ci ludzie?
Wtem ja przystąpiłem z tyłu do niego bliżej i poklepałem go po ramieniu.
— Znajomi, sami znajomi, kapitanie. Zbliżcie się do nas, usiądźcie i rozgośćcie się swobodnie!
— A kto wy, sennor? — zapytał.
— Ja przedstawię wam tych ludzi, wobec tego na mnie przyjdzie kolej na końcu. Ten czarny master nazywa się Bob i był najlepszym przyjacielem niejakiego mr. Wiliamsa, znanego wam dobrze. Ten biały gentleman to pan Marshall z Louisville, który ma kilka słów pomówić z Morganami, waszymi rywalami w pewnym zawodzie. Ten bronzowy monseigneur nazywa się Winnetou. To nazwisko chyba nieraz już obiło się o wasze uszy, dla tego nie będę wygłaszał osobnej przemowy