konia ostrogami i nadbiegł kłusem, a ojciec za nim, co wskazywało na to, że nie mieli zamiaru zabawić tutaj dłużej. Wprost naprzeciwko nas, o jakich dwadzieścia kroków, rósł młody krzak ożyny. Tam oni się skierowali.
— Tutaj ojcze! — rzekł Patrik.
— Tu? Ktoby to był przypuścił, że tak niepokaźne miejsce kryje w sobie ten skarb!
— Musimy się prędko z tem załatwić! Niewiadomo, kto byli ci dwaj biali i czy Komanczom udało się ich pochwycić.
Obaj zeskoczyli z siodeł i przywiązali konie nad brzegiem potoku. Gdy spragnione zwierzęta piły wodę, uklękli obaj opryszkowie, odłożyli broń i zaczęli nożami usuwać zarośla. Następnie wzięli się do rozkopywania ziemi.
— Tu — rzekł Patrik i pokazał wkrótce jakąś paczkę, zaszytą troskliwie w skórę bawolą.
— Czy to już wszystko?
— Wszystko, ale jest tego dość: banknoty, depozyty. Trzeba prędko zasypać i zakryć dziurę i zniknąć stąd lotem błyskawicy!
— Może zostaniecie trochę dłużej!
Te słowa wypowiedział Sam, a równocześnie ja stanąłem jednym skokiem pomiędzy nimi a ich bronią, reszta zaś towarzyszy wymierzyła do nich z rusznic. Sans-ear podobny był do tygrysa, gotowego rzucić się na swoją ofiarę. W pierwszej chwili zaskoczyło ich to zupełnie, lecz opamiętali się rychło i chcieli chwycić za broń. Lecz ja wyciągnąłem do nich rewolwer i zagroziłem temi słowy:
— Zatrzymajcie się tam, gdzie stoicie, gdyż pierwszy zaraz krok przepłacicie życiem!
— Kto wy jesteście? — zapytał Fred Morgan.
— To wam powie rzekomy mr. Meercroft, wasz syn.
— Jakiem prawem napadacie tutaj na nas?
— Takiem samem, z jakiem wy napadaliście na drugich, naprzykład na mr. Marshalla w Louisville, potem na pociąg, a dawniej jeszcze na farmę niejakiego Sama
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.
— 159 —