— Bob słyszeć i widzieć dużo Indian.
— Więcej nic?
— Czy to nie dość?
— Czy tutaj dzikich nie było?
— Być tu, ale nie zauważyć Bob. Potem zrobić ogień, kiedy przyjść wieczór i piec szynkę z niedźwiedzia, którego massa zabić. Czemu wolno jeść naszego niedźwiedzia?
Oburzenie poczciwego murzyna było wprawdzie usprawiedliwione, ale fakt zmienić się nie dał.
— Co dalej?
— Potem być rano i Indian odejść.
— Ach, odeszli! Dokąd?
— Bob nie wiedzieć, bo nie móc iść za nimi, ale widzieć jak dużo Indian opuścić dolinę. Małe okno w górze, można śledzić wszystko. Być także massa Winnetou i massa Sam i massa Bern! Mieć dużo sznurów i rzemieni na rękach.
— A potem?
— Potem kręcić się Indian tam i sam, chcieć schwytać Bob, ale Bob być mądry.
— Ilu jest jeszcze?
— Bob nie wiedzieć, ale znać miejsce, gdzie.
— No?
— Tam, gdzie niedźwiedź. Bob patrzeć przez okno.
Spojrzałem w górę i przekonałem się, że pustem wnętrzem drzewa można było rzeczywiście wydostać się na górę, czego zresztą Bob dowiódł. Wylazłem więc aż do otworu w pniu, który murzyn nazywał oknem, a stamtąd mogłem istotnie rzucić okiem ku przeciwległej ścianie doliny. Ze zgrozą dostrzegłem pod pniem buka, na który uciekł był Bob przed niedźwiedziem, siedzącego w kucki Indyanina. Widocznie więc po odprowadzeniu jeńców rozstawiono potajemnie załogę na dolinie, aby nas pojmała, skoro tylko wrócimy.
W niepewności, co należało teraz począć, zlazłem znów na dół i powiedziałem do murzyna:
— Tam jest tylko jeden, Bobie!
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/183
Ta strona została uwierzytelniona.
— 167 —