swojego i wsiadł nań. O ile dotąd Indyan poznałem, to wcale nie obawiałem się, żeby mi ten uciekł. Bob dosiadł drugiego konia, w każdym razie po niemałym wysiłku. Resztę powiązałem cuglami tak, że je było wygodnie prowadzić, poczem usiadłem na mego mustanga i ruszyliśmy w drogę.
Między wgłębieniem, w którem znajdowaliśmy się obecnie, a nieszczęsną dla naszego towarzystwa doliną ciągnęło się wzgórze, opadające ku równinie. Najpierw puściliśmy się ku owemu wzgórzu, potem objechaliśmy je dokoła, aby w ten sposób dostać się na trop Indyan. To nam się wprawdzie udało, ale spostrzegli nas podczas tego z doliny Indyanie, bo z wściekłości strasznie zawyli, my jednak nie troszczyliśmy się o to, a Maram o tyle zapanował nad sobą, że nawet nie drgnął i nie próbował oglądnąć się poza siebie.
W milczeniu odbywaliśmy dalszy pochód tropem Indyan aż do wieczora i o tym czasie dotarliśmy do Rio Pecos, gdzie znaleźliśmy miejsce odpowiednie na nocleg. W derkach indyańskich znajdowało się sporo suszonego mięsa, dzięki czemu zabezpieczeni byliśmy przed głodem i nie potrzebowaliśmy strzelać zwierzyny. Od owych czterech Komanczów zaś byliśmy tak daleko, że nas w nocy doścignąć nie mogli.
Maram położył się spać natychmiast, ja zaś naprzemian z Bobem czuwałem. O świcie zdjąłem z czterech luźnych koni wszystko, co miały na sobie, i wpędziłem je w rzekę. One przepłynęły przez wodę i zniknęły w lesie na drugim brzegu. Indyanin patrzył na to, nie rzekłszy ani słowa.
Trop, którym ruszyliśmy dalej, był bardzo wyraźny, a to dowodziło, że Komancze nie bali się żadnego niebezpieczeństwa. Trzymali się ciągle prawego brzegu i jechali z biegiem rzeki aż tam, gdzie ona wkracza w górną Siera Guadelupe. Tu jednak rozdzielił się trop ku mojemu zdumieniu. Większa część dzikich zwróciła się ku górom, a reszta zachowała dotychczasowy kierunek.
Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.
— 173 —