Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/196

Ta strona została uwierzytelniona.
—   178   —

ców, po odliczeniu zaś obu Morganów, pięciu Komanczów i zamordowanej straży zostało do pilnowania ich tylko pięciu Indyan. W tych warunkach było ich łatwiej ocalić.
Puściwszy więc znów konie szybszem tempem, dojechaliśmy o zmroku do tego miejsca, na którem, jak to wykazało dokładne badanie tropu, ów mały oddział Komanczów odpoczywał około południa. Widocznie ucieczka Morganów, zamordowanie straży i pewność, że nikt ich nie ściga, zmniejszyły ich zwykły pośpiech.
Chociaż Maram ciągle rozglądał się za miejscem na nocleg i domagał się wypoczynku, mimoto musiał jeszcze jechać ze cztery mile angielskie, dopóki się tak nie ściemniło, że śladów już nie można było rozpoznać. Wtedy dopiero pozwoliłem zsiąść z koni i ułożyć się do snu. Ledwie zaszarzał świt, ruszyliśmy w dalszą drogę.
Trop prowadził teraz w dół rzeki na sawannę. Tu i ówdzie napotykaliśmy ścieżki bawole, które nam zastępowały niejako utorowaną drogę. Stan śladów świadczył, że zbliżaliśmy się ciągle do ściganych. Była chwila, kiedy myślałem, że natknę się na nich około południa, tymczasem stało się inaczej, bo przybyliśmy na miejsce, stratowane przez wiele koni, skąd wiodły dalej ślady co najmniej czterdziestu kopyt.
— Uff! — zawołał Maram.
Więcej nie powiedział, tylko oko zabłysło mu radością, chociaż rysy twarzy pozostały nieruchome. Ja jednak zrozumiałem go dobrze. To eskorta, która prowadziła naszych towarzyszy, zetknęła się w tem miejscu z oddziałem Komanczów i pod jego osłoną pośpieszyła do obozu.
— Jak daleko jeszcze do wsi obozowej Komanczów? — spytałem Indyanina.
— Rakurrojowie nie mieszkają w obozie, lecz w takiej wsi, która jest większa od miast bladych twarzy. Jeśli mój brat prędko pojedzie, dostanie się tam, zanim jeszcze słońce skryje się poza trawami.
Maram miał słuszność, gdyż rzeczywiście pod wie-