Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/197

Ta strona została uwierzytelniona.
—   179   —

czór ukazało się na widnokręgu kilka ciemnych linii w których przez lunetę poznałem długie szeregi namiotów.
Była to znaczna osada, założona prawdopodobnie dla polowań na bawoły. Przybycie jeńców tak widocznie zajęło Komanczów, że chociaż byliśmy dość blizko obozu, mimoto nie spotkaliśmy nikogo.
Wstrzymałem konia i zapytałem Marama:
— Tam są wigwamy Komanczów?
— Tak, to one — odrzekł Indyanin.
— Czy będzie tam wielki wódz, Tokejchun?
— Ojciec Marama jest zawsze przy swoich dzieciach.
— Może mój czerwony brat pojedzie tam z wiadomością, że Old Shatterhand chce odwiedzić wielkiego wodza.
Spojrzał na mnie ze zdziwieniem.
— Czy Old Shatterhand nie będzie się bał tylu wrogów? Wprawdzie kładzie on trupem bawołu i niedźwiedzia, ale nie zdoła pozabijać Komanczów, których jest tak wielu jako drzew w lesie.
— Old Shatterhand zabija zwierzęta w lesie, ale nie swoich czerwonych braci. Nie obawia się Siouksów, Keiowehów, Apaczów, ani Komanczów, ponieważ jest przyjacielem wszystkich dzielnych wojowników, a kulę posyła tylko złemu i zdrajcy. Old Shatterhand tu zaczeka. Niech mój brat idzie!
— Ależ Maram jest jego jeńcem! Co będzie, jeśli umknie teraz memu bratu?
— Maram nie jest już moim jeńcem. Maram jadł ze mną dym pokoju, jest więc wolny!
— Uff!
Z temi słowy na ustach ścisnął Indyanin konia ostrogami i odjechał cwałem. Ja i Bob zsiedliśmy z koni, ułożyliśmy się na ziemi, a zwierzęta puściliśmy na paszę. Poczciwy murzyn przybrał minę nader stroskaną.
— Massa, co Indian zrobić z nigger Bob, jeśli go massa zabrać do Indian?
— To dopiero zobaczymy.