Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.
—   186   —

Wprost naprzeciwko mej chaty stała większa, a przed nią wsparte o ścianę trzy tarcze. Na krzyk straży rozchylono zasłony, a z namiotu wyjrzała ciemna głowa dziewczęcia, zapewne, aby zbadać przyczynę hałasu. Na małą chwilę spoczęła na mnie para czarnych ognistych oczu i główka znowu zniknęła. W dwie sekundy potem wyszli ku nam czterej wodzowie. Na rozkazujące skinienie Tokejchuna odstąpili strażnicy.
— Co blada twarz robi tutaj przed chatą?
— Ja chyba dobrze nie słyszę! Mój czerwony brat chciał pewnie zapytać, co ci dwaj czerwoni wojownicy mają tutaj do czynienia!
— Uważają, żeby bladej twarzy nie stało się co złego, dlatego niech biały mąż pozostanie w swojej chacie!
— Czy w orszaku Tokejchuna znajdują się tak źli ludzie, czy też rozkaz jego znaczy tak mało, że musi dopiero strażą otaczać gościa swego? Old Shatterhand nie potrzebuje opieki, gdyż pięścią potrafi sam roztrzaskać każdego, ktoby knował przeciwko niemu coś złego, lub kłamstwo wymyślał. Moi czerwoni bracia mogą spokojnie wrócić do swego wigwamu, ja zaś oglądnę wieś, a potem przyjdę z nimi pomówić.
Wstąpiłem napowrót do chaty, aby zabrać z sobą strzelby, których oczywiście nie mogłem zostawić, kiedy jednak znowu chciałem wyjść na dwór, najeżył się przeciwko mnie z tuzin włóczni. A więc niewola! Czy miałem się bronić, czy też nie? Po krótkim namyśle poszedłem ku tylnej ścianie namiotu, uderzyłem w nią tomahawkiem i wyrąbałem w twardej skórze otwór, przez który mogłem się wydostać z namiotu. Kiedy się po tej stronie ukazałem, ujrzałem przed sobą osłupiałe twarze, poczem podniósł się taki ryk, jak gdyby tysiąc niedźwiedzi spuszczono z łańcuchów. Wodzowie, którzy byli wrócili do swego namiotu, wyszli zeń znowu z pośpiechem, mało licującym z ich zwyczajną godnością, przecisnęli się przez wojowników ku mnie, jak gdyby mnie chcieli pojmać.