zabiją wodzów, jeśli kto inny wejdzie do chaty zamiast Old Shatterhanda.
Ani jednym rysem twarzy nie okazali Komancze potężnego wrażenia, jakie musiała na nich wywrzeć ta przemowa. Cofnąłem się od nich tak daleko, żeby nie słyszeć ich słów. Oni utworzyli, jak to przypuszczałem odrazu, radę, stojącą pod władzą wodzów. Na ich skinienie zbliżyło się z różnych stron placu kilku ludzi, którzy, jak się zdawało, powiadomieni o stanie rzeczy, donieśli o tem reszcie zgromadzonych. To zarządzenie wywołało pewien ruch w zebraniu, ale mnie przy tem nic nie groziło. Potem nastąpiła bardzo długa narada, wreszcie trzej z nich powstali i zbliżyli się do mnie.
— Czy nasz biały brat trzyma w swej chacie w niewoli wodzów Rakurrojów?
— Tak jest.
— On wyda ich wojownikom Komanczów, gdyż nad nimi ma się odbyć sąd.
— Moi bracia zapominają, że wojownicy nie mogą nigdy sądzić swojego wodza, chyba gdyby się okazał tchórzem w walce. Wodzowie Rakurrojów napadli w złych zamiarach Old Shatterhanda, znajdują się w jego wigwamie i tylko on może ich ukarać.
— A co on z nimi uczyni?
— Zabije ich, jeśli nie uzyska uwolnienia swoich gości.
— Czy Old Shatterhand zna tych ludzi?
— Nawet bardzo dobrze.
— To Sans-ear, zabójca Indyan.
— Czy moi bracia widzieli, żeby pozbawił życia którego z Komanczów?
— A ten pimo[1] Winnetou, który setki Komanczów wysłał do wiecznych ostępów?
— Czy który z Rakurrojów zginął z jego ręki?
— Zaiste, nie. A kto ten trzeci?
- ↑ Obelżywe przezwisko, nadawane Apaczom przez Komanczów.