Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.
—   208   —

rego mieli czerwoni nadejść, a strzelba leżała koło mnie w pogotowiu.
Upłynął zaledwie kwadrans, kiedy dał się słyszeć tętent. Ja udałem, że nic nie zauważyłem, ale mimoto patrzyłem z pod oka bystro na tych ośm postaci, które mnie już spostrzegły i zatrzymały na chwilę konie. Zamieniwszy kilka słów z sobą, zbliżyli się ci ludzie potem do mnie. Grunt był tutaj skalisty, śladów więc na nim nie było, a przeto nie mogli oni wiedzieć, że nie byłem sam.
Ja wstałem spokojnie i wziąłem do rąk rusznicę, oni zaś stanęli o jakich dziesięć kroków odemnie, a pierwszy z nich zapytał:
— Co blada twarz robi w tych górach?
— Biały mąż spoczywa po długiej drodze.
— Skąd przybywa?
— Z nad brzegów Rio Grande.
— A dokąd zdąża?
— Uff! — zawołał nagle drugi. — Wojownicy Komanczów widzieli tego białego męża nad wodą Pecos. On był tam z Maramem i strzelał do bladych twarzy, które moi bracia ścigali.
Ten człowiek zatem należał do owych pięciu Komanczów, którzy napadłszy na mnie, spowodowali ucieczkę Morganów. Nie poznałem go odrazu, ponieważ miał podówczas wojenne barwy na twarzy, a ja rzuciłem na nich tylko krótkie spojrzenie.
— Dokąd udała się potem blada twarz z Maramem — spytał dowódzca po tem wyjaśnieniu.
— Do wigwamów Komanczów.
— Jak biały mąż zetknął się z Maramem?
— Pojmałem go na dolinie, na której został, gdy wojownicy Komanczów uderzyli na Winnetou, Sans-eara, pewną bladą twarz i murzyna.
Na tę odpowiedź pochwycili przybysze za noże.
— Uff! — zawołał dowódzca. — On schwytał Marama! Gdzie była reszta czerwonych mężów?
— Nie uczyniłem im nic złego. Jednego z nich