Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/227

Ta strona została uwierzytelniona.
—   209   —

związałem, a czterej inni nie mieli oczu ani uszu, aby zobaczyć i usłyszeć, że zabrałem z sobą syna wodza.
— Ale Maram nie był związany, kiedyśmy go widzieli przy bladej twarzy — zauważył ten, który poprzednio mówił.
— Uwolniłem go, ponieważ mi przyrzekł, że uda się ze mną spokojnie do wsi Komanczów.
— Uff! Czego biały tam szukał?
— Chciał wyswobodzić wodza Apaczów i Sans-eara. Wziąłem do niewoli czterech wodzów Rakurrojów i wydałem ich w zamian za tamtych jeńców. Pozwolono mi z nimi odejść, a na ucieczkę dano czas czwartej części słońca.
— A jeńcy uszli?
— Tak jest.
Bawiło mnie to, że przedstawianiem tych zdarzeń pobudzałem ich do gniewu.
— Wobec tego musi blada twarz umrzeć!
Po tych słowach pochwycił swą strzelbę, jedyną, gdyż towarzysze jego uzbrojeni byli w łuki i strzały.
— Czerwoni mężowie zginęliby, zanimby broń swą podnieśli, gdyż ja nie obawiam się ośmiu Indyan. Ale wojownicy Komanczów nic mi nie zrobią, skoro im powiem, że mogą dzisiaj pochwycić Winnetou, Sans-eara i tamtych dwu.
— Uff! Gdzie?
— Tutaj! — odpowiedziałem, wskazawszy na prawo i na lewo. — Tam stoi Winnetou z zabójcą Indyan, Sans-earem, a tu mąż biały i czarny.
Wymienieni wystąpili o kilka kroków z tej i z tamtej strony i wymierzyli z rusznic. Równocześnie ja odskoczyłem także o kilka kroków i wycelowałem do dowódcy.
— Czerwoni mężowie są naszymi jeńcami. Niech zsiędą z koni! — rozkazałem.
Ich było o trzech więcej, ale my mieliśmy nad nimi przewagę pięciu strzelb. Uciekać oczywiście nie mogli,