Strona:PL Karol May - Winnetou 05.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.
—   241   —

— Dziękuję, donno Elwiro de Gonzalez! — odrzekłem, siadając bardzo skromnie na krawędzi krzesła.
— Czy chcecie zamieszkać w moim domu?
— Właśnie.
— Zgadzam się na to, gdyż jesteście bardzo uprzejmym człowiekiem, a swój wygląd zewnętrzny możecie przyprowadzić do lepszego stanu, gdy zadacie sobie trochę trudu. Czy byliście w Hiszpanii?
— Byłem.
— Jak wam się podoba ta mapa mojej ojczyzny?
Podała mi papier z nędzną kopią, narysowaną przez kalkę.
— Bardzo dokładna, donno Elwiro de Gonzalez!
Gospodyni przyjęła moją pochwałę obojętnie, sądząc zapewne, że się jej należała.
— Tak, my kobiety wyemancypowałyśmy się nareszcie, a największym naszym tryumfem jest to, że wniknęłyśmy w głębiny wiedzy i wyprzedzamy już mężczyzn w sztukach pięknych. Przypatrzcie się tym dwom malowidłom. Są niedoścignione w ogromie przedmiotu. Delikatność tych linii, to cieniowanie, ten refleks światła! Wy jesteście wprawdzie znawcą, ale mimoto muszę was wypróbować. Co to przedstawia?
Byłbym poniósł straszną klęskę jako znawca piękna, gdyby już sam „ogrom przedmiotu“ nie dał mi był jasnej wskazówki. Odpowiedziałem więc dość zuchwale:
— Węża morskiego!
— Słusznie! Wprawdzie nikt go jeszcze nie widział wyraźnie, ale skoro badacz w myśli mierzy przestrzenie, do których nigdy nie dojdzie, to może także oko artysty ujmować kształty, na jakie on sam jeszcze nie patrzał. A ten rysunek?
— To goryl sławnego du Chailly.
— Słusznie! Przekonywam się, że jesteście najuczeńszym z ludzi, jakich dotąd spotkałam, gdyż nikt jeszcze przed wami nie rozpoznał natychmiast węża morskiego, ani goryla. Wy zasługujecie na najwyższe akademickie godności!