izbie za ciasno, bo siedział teraz w pokoju hotelowym przy stole sam jeden, a widząc mnie wchodzącego, skinął, żebym zajął przy nim miejsce.
— Słuchajcie! — szepnął. — Tu obok nas prowadzi się rozmowa, która nas także zajmie naprzykład.
— O czem?
— Tam w kopalniach złota zaszły wypadki, których niepodobna pochwalić. Jest tam mnóstwo bravos, jednak nie Indianos, lecz, jak się zdaje, białych, którzy rzucają się na powracających do domu poszukiwaczy złota, zabierają im życie i coś jeszcze ponadto. Tu siedzi taki, który ledwie z życiem uszedł, i opowiada właśnie swoją przygodę. Słuchajcie!
Rzeczywiście przy stole za nami zauważyłem kilku ludzi, po których widać było, że poznali niebezpieczeństwa i trudy życiowe, a jeden z nich wykładał coś, czego siedzący dokoła słuchali z największem zajęciem.
— Well — powiedział właśnie — jestem z nad Ohio, a to znaczy, że doświadczyłem już trochę i na rzece i na sawannie, na wodzie i na lądzie, w górach i na dolinach Zachodu. Poznałem korsarzy rzecznych na Missisipi i opryszków w Woodlandzie i stoczyłem z nimi niejedną walkę. Uważam przeto za możliwy niejeden figiel, o którym wątpiliby drudzy, żeby jednak takie rzeczy działy się na tak ożywionym gościńcu i to w dzień biały, to przechodzi już stare gun[1], z którego można strzelać z za węgła.
— A jednak to nie wydaje się podobnem do prawdy — rzekł drugi. — Tworzyliście zatem całą karawanę z piętnastu ludzi przeciwko ośmiu. Czy nie byłoby to hańbą, gdyby się sprawa istotnie tak miała, jak przedstawiacie?
— Mówicie bardzo sprytnie i mądrze, ale przeżyjcie to wpierw, człowieku! Było nas wprawdzie piętnastu, to znaczy sześciu tropeirów[2], a dziesięciu minierów.