Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/009

Ta strona została uwierzytelniona.
—   259   —

wie, napowrót! Cała ta sprawa nic was nie obchodzi. Jim i Indyanin mieli ją między sobą załatwić i załattwili. Nell, zabierz trupa!
Minierzy zajęli miejsca. Nasza groźna postawa wywarła na nich co najmniej tak silne wrażenie, jak słowa gospodarza. Z poza bufetu wysunął się baarkeeper, wziął trupa na barki, poczem wrzucił go do opuszczonego dołu i przysypał trochę ziemią. Ten Jim przybył tu także, by szukać złota i zginął z własnej winy; deadly dust! Jakże często musiały się takie sceny powtarzać w kopalniach!
My usiedliśmy w odosobnieniu od innych.
— Moi panowie raczą się napić? — spytał gospodarz.
— Piwa — odpowiedział Bernard.
— Porteru, czy ale?
— Dajcie tego, które lepsze!
— W takim razie weźcie ale! Prawdziwe ale z Burton w Staffordshire.
Mnie zaciekawił trochę ten napój, który wyrabiany w Anglii i to w miejscu słynnem z tego na cały świat dostał się aż do Sacramento. Gospodarz przyniósł pięć flaszek, z których jedną otrzymał Bob. On włożywszy butelkę do ust tak, jak gdyby ją chciał aż do żołądka wciągnąć, wypróżnił ją za jednym razem. Zaledwie jednak odjął ją od ust, zawrócił oczy, otworzył usta tak, że zajęły mu pół twarzy i wydał okrzyk, jak rozbitek, który poraz ostatni wychyla się nad wodą.
— Co się stało? — spytałem, sądząc, że skaleczył sobie szkłem podniebienie.
— Massa, oh, ah, Bob umrzeć! Bob wypić truciznę!
— Truciznę? To angielskie ale!
— Ale? Nie! Bob znać ale! Bob wypić truciznę, czuć w ustach i żołądku arszenik i wilczą jagodę!
Nasz poczciwy murzyn nie był smakoszem. Jak to musiało dopiero działać na wyrafinowane podniebienie! Wszedłem do sklepu w chwili właśnie, gdy gospodarz pytał: