obawiać, gdyż byłem u nich przez dłuższy czas i każdy Snake-Indian zna Sans-eara, jeśli nie osobiście, to ze sławy.
— Snake? — zapytał teraz Winnetou. — Wódz Apaczów zna Szoszonów[1], którzy są jego braćmi. Wojownicy Szoszonów są dzielni i wierni. Ucieszą się widokiem Winnetou, który wielekroć palił z nimi kalumet.
W ten sposób spadły nam z serca dwie troski. Zarówno Winnetou, jak i Sama łączyły przyjazne stosunki z tamtejszymi Indyanami i oczywiście obaj znali okolicę, w której należało szukać doliny Short-Rivulet. Obaj więc prowadzili nas dalej.
Teren, przez który musieliśmy teraz przejeżdżać, był przeważnie górzysty, gdyż opuściwszy dolinę Sacramento, zwróciliśmy się w góry San Jose. Była to droga uciążliwa, lecz najprostsza i najkrótsza, dzięki czemu spodziewaliśmy się wyprzedzić obu rozbójników. Byli oni wprawdzie o dwa dni przed nami, ale obrali sobie widocznie inną drogę, gdyż w przeciwnym razie bylibyśmy na ich trop natrafili.
Z gór Józefa skręciliśmy na północny wschód i w tydzień po odjeździe z Yellow-water-ground dostaliśmy się do podnóża potężnej góry o piętnastu milach średnicy, sterczącej jak ścięty stożek nad inne góry. U stóp jej rosły gęsto drzewa liściaste, zbocza zaś nieco wyżej pokryte były nieprzebytą puszczą szpilkową. W samym środku jej podstawy górnej niejako leżało jezioro, zwane dla swego posępnego otoczenia black eye[2]. Do niego wpada od zachodu Short Rivulet.
Skąd się tam wzięło złoto? Z wyższych miejsc nie mogła go spłukać woda, musiało więc chyba być pochodzenia plutonicznego. Podziemne moce, wypędzając w górę ten stożek, wyrzuciły widocznie zarazem skarby złota, dlatego należało przypuszczać, że tam zamiast piasku znajdują się całe żyły i pokłady tego kruszcu, o wiele wydatniejsze aniżeli w dolinie słynnego Sacramento.