ślady walki, a na wielkolistnej roślinie ujrzałem nawet krew skrzepłą!
Zbadaliśmy dokładnie całe to miejsce. W lewo prowadziły na dolinę ślady trzech koni, a szeroki trop kopyt wiódł prosto.
Ruszyliśmy tropem szerokim i to z największym pośpiechem. Jeźdźcy byli napewno Indyanami, a ponieważ Allan nie wyprzedził ich bardzo, przeto mógł łatwo wpaść im w ręce. Ujechawszy może milę, ujrzeliśmy przed sobą namiot indyańskiego obozu.
— Szoszoni! — rzekł Winnetou.
— Węże! — potwierdził Sam, prowadząc nas prosto do obozu.
W samym środku stało przeszło stu Indyan, zgromadzonych dokoła wodza. Na nasz widok pochwycili za strzelby i tomahawki i otworzyli koło.
— Ko-tu-cho! — zawołał Winnetou, podjeżdżając do wodza tak gwałtownie, jak gdyby go chciał stratować, i osadził konia tuż przed nim.
Zagadnięty nie drgnął nawet powieką na tę karkołomną sztuczkę Apacza, teraz jednak wyciągnął rękę i powitał go:
— Winnetou, wódz Apaczów! Radość gości wśród wojowników Szoszonów, a rozkosz w sercu ich wodza, gdyż Ko-tu-cho pragnął zobaczyć się z walecznym bratem swoim Winnetou!
— A ze mną nie? — zapytał Sam. — Czyli wódz Wężów nie zna już przyjaciela swego, Sans-eara?
— Ko-tu-cho zna wszystkich swoich przyjaciół i braci. Niechaj będą pozdrowieni w wigwamach jego wojowników!
Wtem przeszył powietrze przeraźliwy krzyk. Oglądnąwszy się w tej chwili, zobaczyłem jak Bernard klęczał obok jakiejś postaci, leżącej na ziemi. Postąpiłem do niego czemprędzej i przekonałem się, że człowiek, leżący przy chacie, już nie żył; kula przebiła mu piersi. Był to biały i tak podobny do Bernarda, jak brat do
Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/027
Ta strona została uwierzytelniona.
— 277 —