Tymczasem nadciągnęli i inni. Bob pierwszy zsiadł prędko z konia i dobył noża.
— Oh, ah, nigger Bob być tutaj z nożem i zakłuć powoli na śmierć złego zbója, mordercę!
— Stój! — zawołał Sam, chwytając murzyna za rękę. — Ten człowiek mój!
— Czy tamci nie żyją? — zapytałem.
— Obaj! — odrzekł Bernard, któremu krew płynęła z ramienia.
— Jesteście ranni?
— Tylko draśnięty.
— I to nie dobrze, gdyż mamy jeszcze daleką jazdę przed sobą. Musimy dopędzić muły! Co zrobimy z Morganem?
— On mój! — powtórzył zawzięty Sam. — Ja mam o tem rozstrzygać. Oddaję go master Bernardowi i Bobowi, którzy go zawiodą do obozu Szoszonów i przypilnują tam, dopóki my nie powrócimy. Bernard naprzykład ranny i z bratem ma do czynienia; Bob musi być przy nim, a nas czterech wystarczy, jak sądzę, na sześciu ludzi z mułami.
— Plan dobry, a zatem do dzieła!
Morgana przywiązano troskliwie do konia, a Bernard i Bob wzięli go w środek i udali się do obozu Szoszonów. My zostaliśmy jeszcze na miejscu, aby dać koniom odsapnąć i trochę popaść.
— Długo nie możemy tu bawić — zauważyłem. — Musimy jeszcze skorzystać z dnia, aby naprzód podążyć.
— Dokąd jadą moi bracia? — spytał Kotucho.
— Ku wodom Sacramento, pomiędzy górami San John i San Josef — odrzekł Sam.
— W takim razie niechaj moi bracia będą spokojni! Wódz Szoszonów zna każdy krok drogi do tych wód. Mogą paść swoje konie, a potem nocą pojechać.
— A jednak nie powinniśmy byli tak prędko ode słać Morgana, lecz o niejedno wypytać go przedtem — wtrącił Sam.
— Czemu?
Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/033
Ta strona została uwierzytelniona.
— 283 —