Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/035

Ta strona została uwierzytelniona.
—   285   —

nad ranem, ruszyliśmy dalej w tym samym kierunku, aż wreszcie ujrzeliśmy przed sobą dolinę Sacramento.
Zjechaliśmy tam wprost ku temu miejscu, z którego w prawo i w lewo wrzynała się w góry boczna dolina, gdzie też znajdował się dom, utworzony przez ziemne ściany, obite deskami. Nad drzwiami widniał napis „Hotel“. Właściciel jego obrał bardzo dobry punkt dla swej siedziby. Dowodziła tego frekwencya, jaką się cieszył, gdyż przed domem stało mnóstwo wozów, koni wierzchowych i jucznych, wnętrze zaś nie mogło widocznie wszystkich pomieścić, skoro poustawiane na dworze stoły i ławki były silnie obsadzone.
— Czy wstąpimy tam, aby się czegoś dowiedzieć? — spytał mnie Sam.
— A masz jeszcze nuggety na ale z Bostonu w Staffordshire? — odrzekłem, śmiejąc się.
— Znajdą się jeszcze!
— To wejdźmy!
— Tylko nie do środka, jeśli jesteś tak łaskawy, gdyż mało co tak lubię, jak garść swobodnego świeżego powietrza.
Podjechaliśmy przed dom, przywiązaliśmy konie i usiedliśmy za ścianą, zbitą z desek, na której uderzał w oczy dumny napis: weranda.
— Co panowie piją? — spytał Ganymed, który się zaraz zjawił.
— Piwo. A ile kosztuje? — odpowiedział Sam.
Aha. Poczciwy westman był dzisiaj przezorniejszy, niż w Yellow-water-ground.
— Porter pół dolara, ale tak samo.
— Prosimy o porter!
Służący przyniósł cztery flaszki, postawił przed nami i oddalił się czemprędzej. Mimo jego pośpiechu chciał Sam rozpocząć go wypytywać, gdy wtem ja, rzuciwszy okiem przez dziurę, służącą jako okno od strony drogi, dałem mu wczas jeszcze znak ręką.
Oto jedną z bocznych dolin zjeżdżało sześciu ludzi, z których dwaj prowadzili cztery muły za cugle,