Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/036

Ta strona została uwierzytelniona.
—   286   —

a pierwszym z nich nie był nikt inny, tylko Patrik Morgan. Stanęli przed hotelem, przywiązali swoje zwierzęta i zajęli miejsce przy jednym ze stołów, pod naszem oknem. Jednem słowem zrobili tak, jak tylko mogliśmy sobie życzyć.
Dlaczego jednak muły ich nie były już objuczone? Schowali zapewne przedmioty zrabowane w jakiejś kryjówce i wybrali się na schadzkę z towarzyszami.
Zamówili brandy i zaczęli rozmowę, z której rozumieliśmy każde słowo.
— Czy też spotkamy już waszego ojca i kapitana? — spytał jeden z nich.
— Być może — odrzekł Patrik. — Mogli jechać prędzej od nas, a z Marshallem załatwili się chyba bez trudu. Miał przecież tylko dwu towarzyszy.
— To wysoce nierozważny człowiek, że wioząc z sobą takie skarby, odbywał podróż tylko samotrzeć.
— Tem lepiej dla nas! Był on, jak się zdaje, zawsze nieostrożny, gdyż nie byłby w Yellow-water-ground wyrzucił planu podróży. Ale, do wszystkich dyabłów, co to?
— Co?
— Przypatrzcie się tamtym koniom!
— Troje pysznych zwierząt, ale czwarte, to prawdziwa osobliwość. Któryż rozumny człowiek siada na taką kreaturę!
Sam ścisnął pięści.
— Dam ja wam kreaturę, że naprzykład wyskoczycie ze skóry! — mruknął półgłosem.
— Ten koń to rzeczywiście unikat. Jakkolwiek tak wygląda, to jednak jest to jeden z najsłynniejszych koni na dzikim Zachodzie. Wiecie, czyj jest?
— No?
— Sans-eara.
— Do stu piorunów! On podobno jeździ na takim koźle!
— On więc jest tu rzeczywiście! Pijcie prędko i ruszajmy stąd! Miałem z nim raz małe spotkanie i nie chciałbym, żeby mnie poznał.