Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/076

Ta strona została uwierzytelniona.
—   326   —

— A potem?
— Po drugiej stronie będzie się znajdował ostateczny cel jazdy railtroublerów.
— Jaki cel?
— Błonia Ogellallajów.
Skinął głową na znak potwierdzenia, dodając do tego jeszcze pochwałę:
— Mój brat Szarlih wciąż jeszcze ma oko orła, a spryt lisa, bo odgadł zupełnie dobrze.
— Jakto? — zapytał Walker. — Oni udali się na błonia Ogellallajów?
Ja zaś odpowiedziałem:
— Już przedtem zwróciłem waszą uwagę na to, że trzej Indyanie bez szczególnych powodów nie połączyliby się z taką gromadą białych. Na dzikim Zachodzie więcej jest czerwonych niż białych. Tak też będzie i w naszym wypadku.
— Pshaw! Nie rozumiem was, Charles!
— No, ci trzej Ogellallajowie dodani są zbójom, że tak powiem, dla straży.
— Ach! O ile i przez kogo?
— Hm! Nie weźcie mi tego za złe, kochany Fredzie, ale mnie się zdaje, że zamieniliśmy nasze role; dziś ja mógłbym was nazwać greenhornem.
— Heigh-ho! A to czemu?
— Czy sądzicie, że banda, złożona z dwudziestu białych drabów, odważyłaby się sama grasować w tych stronach?
— Oczywiście, że nie!
— Co więc będą musieli zrobić biali?
— Hm, udać się pod opiekę czerwonoskórych.
— Słusznie! Czy dostaną tę opiekę za darmo?
— Nie, będą musieli za nią zapłacić.
— Czem?
— Rozumie się, że łupem, który z sobą wiozą.
— Pięknie! Teraz już pojmujecie, co ja i Winnetou o tem sądzimy?
— A więc to tak się rzecz przedstawia. Biali ogra-