Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/080

Ta strona została uwierzytelniona.
—   330   —

— Robicie się uszczypliwym, sir. Chciałem tylko usłyszeć wasze zdanie o tem. Ach, jeden z nich wychodzi z namiotu. Kto to może być?
Apacz sięgnął do kieszeni i wydobył lunetę, zaiste osobliwy przyrząd w ręku Indyanina, na widok którego Fred Walker zdumiał się niemało. Ale to tłumaczyło się tem, że Winnetou przebywał ongiś w miastach wschodnich i kupił tam sobie lunetę. Teraz rozciągnął ją i przyłożył do oka, by się przypatrzyć Indyaninowi, o którym Fred mówił. Gdy ją odłożył i mnie podał, przeleciała mu po twarzy błyskawica gniewu.
— Koi-tse, kłamca i zdrajca! — mruknął. — Winnetou ugodzi go tomahawkiem w czaszkę!
Spojrzałem z wielkiem zajęciem na Ogellallaja. Koi-tse znaczy „Ogniste usta“. Właściciel tego nazwiska był dobrym mówcą, bardzo zuchwałym wojownikiem i nieprzebłaganym wrogiem białych, znanym na sawannie i w górach. W razie zetknięcia się z nim należało mieć się na baczności.
Podałem lunetę Walkerowi i rzekłem:
— Musimy się ukryć. Widać daleko więcej koni, niż ludzi, a chociaż wielu może leżeć po namiotach, to jednak nie jest wykluczone, że niektórzy włóczą się jeszcze po okolicy.
— Niech moi bracia zaczekają! — zauważył Apacz. — Winnetou wyszuka miejsce, gdzie będzie się mógł skryć z przyjaciółmi.
Zniknął między drzewami i powrócił dopiero po dłuższym czasie. Potem sprowadził nas na bok wzdłuż grzbietu górskiego na miejsce, tak gęsto podszyte, że zaledwie zdołaliśmy się przecisnąć. W tym gąszczu było dość miejsca dla nas i naszych koni, które przywiązaliśmy do drzew, zamiast je spętać. Tymczasem Winnetou poszedł, by zatrzeć nasze ślady.
Tu leżeliśmy do późnego wieczora w głębokiej, wonnej trawie, gotowi zerwać się za najlżejszym szmerem, by koniom nozdrza pozatykać, aby nas nie zdradziło ich parskanie. Kiedy się całkiem zmierzchło, poczołgał