Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/081

Ta strona została uwierzytelniona.
—   331   —

się Winnetou ku obozowi Ogellallajów i przyniósł niebawem wieść, że na dole zapalono kilka ogni.
— Ci ludzie czują się całkiem bezpiecznie — rzekł Fred. — Gdyby wiedzieli, że jesteśmy tak blizko nich!
— Niewątpliwie domyślają się, że się ich ściga — odpowiedziałem. — Jeśli więc dziś jeszcze nie zachowują większej ostrożności, to czynią to jedynie w tem przekonaniu, że ludzie ze stacyi nie mogą być jeszcze tutaj. Z tego wnioskuję, że jutro dopiero wyruszą. Zdałoby się czegoś dowiedzieć o ich zamiarach.
— Winnetou podejmie się tego zadania — rzekł Apacz.
— Ja się przyłączam także — dodałem. — Fred niech zostanie przy koniach. Pójdziemy bez strzelb, gdyż zawadzałyby nam tylko. Nóż i tomahawk wystarczy, a w ostateczności użyjemy rewolwerów.
Nasz gruby przyjaciel zgodził się natychmiast. Odwagi pewnie mu nie brakło, lecz nie lubił bez konieczności na szwank życia wystawiać. Jednakże, aby zejść na dolinę, trzeba było odwagi, bo kogoby odkryli i pochwycili Ogellallajowie, ten byłby w każdym razie zgubiony.
Było to na kilka dni przed nowiem. Na zachmurzonem niebie nie widać było ani jednej gwiazdy; noc więc nadawała się do naszego przedsięwzięcia. Wygramoliliśmy się dość prędko z gęstwiny aż na to miejsce, na którem zatrzymaliśmy się byli popołudniu.
— Winnetou pójdzie na prawo, a mój brat Szarlih na lewo! — szepnął Apacz i w następnej chwili zniknął bez szmeru w leśnych ciemnościach.
Usłuchałem przyjaciela i poczołgałem się lewą stroną zbocza. Przemykając się niedosłyszalnie pomiędzy krzakami i drzewami, dostałem się na dno doliny i ujrzałem przed sobą ogniska obozowe. Wziąłem nóż w zęby, położyłem się na ziemi i posuwałem się zwolna ku namiotowi wodza, który stał w odległości jakich dwustu kroków ode mnie. Płonęło tam wprawdzie ognisko, ale namiot rzucał cień na mnie.