— Chyba rodak? Czy znasz go?
— Tak, ale nie odrazu go sobie przypomniałem. Prawda, że to pan napisał Ave Maria, które śpiewaliśmy właśnie?
Teraz przyszła na mnie kolej zdziwienia.
— Istotnie — rzekłem. — A skąd pan mnie zna?
— Z Chicago. Byłem członkiem towarzystwa śpiewackiego dyrektora Baldinga, który uczył nas tej pieśni. Czy pamięta pan jeszcze ten koncert, na którym ją po raz pierwszy śpiewano? Ja byłem wówczas pierwszym tenorem, a teraz śpiewam basem. Głos mi się zniżył.
— A więc rodak, znajomy z Bill... twórca naszego Ave Maria!
Tak wołano dokoła, a ilu było mężczyzn, kobiet, chłopców i dziewcząt, wszystko wyciągało do mnie ręce i witało mnie głośno. Była to dla mnie chwila radości, jakie się rzadko przeżywa.
Tymczasem dojechali także Winnetou i Walker. Na widok pierwszego zaniepokoili się ludzie cokolwiek, lecz ja rozprószyłem ich obawy.
— To mój przyjaciel z sawanny, myśliwiec Walker, a to Winnetou, słynny wódz Apaczów, którego nie potrzebujecie się obawiać.
— Winnetou? Czy to być może? — pytał stary Hillman. — Słyszałem o nim sto razy i to same dobre rzeczy. Tego się nie spodziewałem! To zaszczyt dla nas, panie, bo tego męża czczą i szanują bardziej niż niejednego księcia w starym kraju.
Zdjął czapkę z osiwiałej głowy, podał rękę Apaczowi i rzekł po angielsku:
— Jestem waszym sługą, sir!
Przyznaję, że ten uniżony zwrot wobec Indyanina pobudził mnie do uśmiechu, ale powiedziany był szczerze. Winnetou rozumiał i mówił po angielsku bardzo dobrze. Skinął uprzejmie głową, uścisnął dłoń starego i odpowiedział:
Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/093
Ta strona została uwierzytelniona.
— 341 —