na dolinie. Winnetou stał z początku obok mnie, lecz wkrótce zniknął. Nareszcie rozległy się z góry w ciemności piękne, lekko płynące, tony:
Już światło dzienne mrok przysłania,
Zwolna zapada cicha noc.
Gdybyż, jak dzień ten od świtania
Przeminąć mogła cierpień moc!
Z cichem nabożeństwem wsłuchiwaliśmy się w te dźwięki. Ciemność zakryła śpiewaków i miejsce, na którem stali. Wyglądało to tak, jak gdyby tony płynęły z nieba. Gdy tę pieśń swego czasu układałem, nie użyłem żadnych efektów, żadnych sztucznych powtórzeń i odwróceń, żadnych przesadnych przeróbek motywu. Kompozycya składała się z blizko siebie leżących akordów, a melodya była łatwa, jak w pieśni kościelnej. Lecz ta prostota właśnie i naturalność harmonii tak porywały, że serca nasze oprzeć się temu nie mogły.
Pieśń już dawno była przebrzmiała, a my staliśmy ciągle na miejscu i dopiero wracający śpiewacy przypomnieli nam, że czas udać się do domu. Winnetou jednak nie było. Minęła godzina i więcej, a on nie nadchodził. Zewsząd otaczała nas puszcza. W obawie tedy, czy mu się nie zdarzyło co złego, zarzuciłem rusznicę i wyszedłem. Przedtem jednak poprosiłem, żeby nikt za mną nie szedł, chyba gdyby usłyszeli wystrzał. Domyślałem się, co Apacza zatrzymało w samotności.
Idąc w kierunku, w którym był zniknął, zbliżyłem się do jeziora. Tam wzniesiona nieco płyta skalna wystawała nad ciemną wodą, a na niej siedział Winnetou bez ruchu jak posąg. Cichym krokiem przystąpiłem ku niemu i usiadłem obok, nie przerywając uroczystego milczenia.
Minął długi, długi czas, a on się nie ruszył. Wreszcie podniósł rękę powoli, wskazał na wodę i rzekł jakby pod wpływem głębokiej, zajmującej go zupełnie myśli:
— Ti pa-apu shi itchi — to jezioro jest jak moje serce.