Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.
—   367   —

Haller. Poległych czerwonych nie chciałem widzieć, jako człowiek i... chrześcijanin.
Niebawem wszedł Walker.
— Charles, Winnetou, wyjdźcie! Mamy go! — zawołał z radością.
— Kogo? — spytałem.
— Hallera!
— Ach! Kto go pochwycił?
— Nikt. Z powodu rany nie mógł się ruszać. To dziwne! Ośmiu railtroublerów jest rannych, a wszyscy w to samo miejsce, a mianowicie w kłąb. Każdy padł i został na miejscu.
— To istotnie dziwne, Fredzie!
— Ani jeden z rannych Ogellallajów nie chciał się poddać, a tych ośmiu prosiło o pardon.
— Czy rany ich niebezpieczne?
— Nie wiadomo. Nie było jeszcze czasu ich zbadać. Dlaczego siedzicie tutaj? Wyjdźcie! Sądzę, że najwyżej z ośmdziesięciu nieprzyjaciół uszło z życiem!
To było straszne! Ale czy zasłużyli na coś lepszego? Ci ludzie otrzymali nauczkę, o której pewnie przez długie lata pamiętano w ich szczepie. Podczas walki rozgrywały się sceny, których opis zgrozą napełniłby nawet najbardziej obojętnego człowieka, a kiedy nazajutrz wczesnym rankiem ujrzałem wysoko spiętrzone trupy, musiałem się z dreszczem odwrócić. Mimowoli przyszły mi na myśl słowa jednego z nowszych uczonych, że człowiek jest największym drapieżnikiem.
Dopiero popołudniu przybył koleją lekarz, który rannych opatrzył. Dla Hallera nie było ratunku. On sam wobec stwierdzenia, że rana jego jest śmiertelna, nie okazał nawet najmniejszej skruchy. Walker, który był przy badaniu Hallera, wpadł do mnie i zawołał głosem przerażenia:
— Charles, wstawaj! Trzeba stąd ruszać!
— Dokąd?
— Do Helldorf-settlement.
To słowo mnie przeraziło.