Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.
—   376   —

rej tyle słyszałem! Tutaj to plemiona Dakoty sprowadzały jeńców, puszczały ich i ścigały na śmierć. Tutaj zginęły tysiące niewinnych, przy palu, na ogniu, od noża i zakopania w ziemi. Tu nie zapuszczał się obcy Indyanin, a tem mniej biały, my zaś zdążaliśmy przez tę równinę tak swobodnie, jak gdybyśmy się znajdowali na najspokojniejszym obszarze. Tylko Winnetou mógł tutaj być naszym przewodnikiem.
Konie zaczynały się już męczyć tą gonitwą. Wtem wynurzyła się przed nami odosobniona grupa kilku jakby zsuniętych do siebie gór. U ich stóp, zarosłych lasem i krzewiną, daliśmy spocząć koniom.
— To jest góra Hancock — rzekł Winnetou.
— A jaskinia? — spytałem ja.
— Jest po drugiej stronie góry. Za godzinę zobaczy ją mój brat. Niech mój brat pójdzie za mną, lecz niech zostawi swoje strzelby!
— Ja sam?
— Tak. Jesteśmy na miejscu śmierci. Tylko dzielny mąż tu wytrzyma. Niechaj nasi bracia ukryją się pod drzewami i czekają!
Góra, u której stóp stanęliśmy teraz, była wulkanicznym wytworem, a miała może trzy kwadranse drogi w szerokości. Odłożyłem rusznicę i sztuciec i poszedłem za Winnetou, który zaczął piąć się na zachodnie zbocze góry, zmierzając zygzakiem ku szczytowi. Była to droga uciążliwa, a przewodnik mój odbywał ją z taką ostrożnością, jak gdyby za każdym krzakiem spodziewał się nieprzyjaciela. Trwało to rzeczywiście z godzinę, zanim wydostaliśmy się na górę.
— Niech mój brat będzie całkiem cicho! — szepnął Winnetou.
Potem położywszy się na brzuchu, czołgał się powoli przez zarośla.
Ja posunąłem się za nim, lecz omal nie cofnąłem się z przestrachem, gdyż zaledwie wychyliłem głowę z pomiędzy gałęzi, ujrzałem stromą, lejkowatą, przepaść krateru, którego krawędzi mogłem ręką dosięgnąć. Otchłań