Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.
—   377   —

ta, głęboka prawie na stopięćdziesiąt stóp, porosła była tylko zrzadka krzakami i tworzyła na dole płaszczyznę obejmującą około czterdziestu stóp szerokości. Tam leżeli poszukiwani przez nas mieszkańcy osady Helldorf z powiązanemi nogami i rękoma. Z trudem opanowałem wrażenie, jakie ta straszna niespodzianka na mnie wywarła, i policzyłem nieszczęśliwych. Nie brakowało nikogo, ale pilnowała ich liczna straż Ogellallajów.
Zbadałem cały obwód wygasłego krateru, czy nie dałoby się zejść na dół. Sterczało tam tylko kilka wyskoków skalnych, do których można było przyczepić potężną linę. Należało tylko obmyśleć sposób usunięcia straży.
Winnetou cofnął się, a ja uczyniłem to samo.
— Czy to jest ta jaskinia? — spytałem.
— Tak.
— A gdzie jest właściwe miejsce?
— Po stronie wschodniej, ale tamtędy nikt się nie dostanie.
— To zejdziemy tędy. My mamy lassa, a nasi robotnicy kolejowi zaopatrzeni są w dostateczną ilość sznurów.
Winnetou skinął głową, poczem zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiałem zupełnie, dlaczego Indyanie nie strzegli zachodniej strony góry, bo wtedy bylibyśmy nie mogli zbliżyć się tam niepostrzeżenie.
Gdyśmy się znaleźli przy towarzyszach, słońce zapadało już za widnokręgiem i zbliżyła się pora przygotowań naszych. Wszystkie sznury spleciono w jedną linę. Winnetou wybrał sobie dwudziestu najzwinniejszych ludzi, a resztę przeznaczył do strzeżenia koni. Dwom z pozostałych polecił w trzy kwadranse po naszem odejściu wskoczyć na konie, objechać górę od wschodu i daleko od niej rozniecić kilka ognisk, lecz tak, żeby się nie zajęła prerya, potem czemprędzej powrócić. Te ogniska miały uwagę Indyan odwrócić od nas, a skierować na preryę.
Słońce wreszcie zniknęło zupełnie, zachód zabarwił