Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.
—   386   —

tymczasem wypadli ze szczeliny. Najpierwszy z nich był wodzem. Poznałem go natychmiast.
— Koitse, giń! — krzyknąłem doń.
Palnąłem go pięścią w skroń, a on padł na ziemię jak kłoda. Stojący obok niego dziki podniósł już na mnie tomahawk. Wtem blask ognia oświetlił moją twarz, a on opuścił z przerażeniem topór wojenny.
— Ka-ut-skamasti — grzmocąca ręka! — zawołał głośno.
— Tak, tu jest Old Shatterhand, giń! — odpowiedziałem jemu na to.
Nie poznawałem samego siebie. Za drugiem uderzeniem padł drugi Indyanin.
— Ka-ut-skamasti! — powtórzyli Indyanie z wahaniem.
— Old Shatterhand — zawołał także Walker. — To wy, Charles? O, teraz pojmuję wszystko. Wygraliśmy. Naprzód!
Dostałem nożem w plecy, ale nie czułem tego. Dwaj dzicy padli od strzałów Freda, a trzeciego jeszcze ja powaliłem. Tymczasem schodziło naszych coraz to więcej, im więc mogłem już Indyan pozostawić. Sam zwróciłem się do Winnetou i ukląkłem obok niego na ziemi.
— Gdzie mego brata ugodziła kula? — spytałem.
— Ntsage tche — tu w pierś — odrzekł cicho, kładąc lewą rękę na prawej stronie piersi, czerwonej od krwi.
Wydobyłem z za pasa nóż i odciąłem mu po prostu santylową derę, która się była wysoko podsunęła. Tak, kula weszła do płuc. Porwał mnie ból, jakiego nie doznałem przez całe życie.
— Jest jeszcze nadzieja, mój bracie — pocieszałem go.
— Niechaj mnie mój brat weźmie na swoje kolana, żebym się mógł przypatrzeć walce! — prosił.
Spełniłem jego prośbę. On siedząc w tej postawie, widział jak każdego Indyanina, skoro się tylko który pokazał w szczelinie, braliśmy w nasze ręce. Zwolna