Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/146

Ta strona została uwierzytelniona.
—   394   —

Była to droga niebezpieczna, ponieważ wiodła przez kraj nieprzyjaznych mi Komanczów i Keiowehów, którym tembardziej nie powinienem był się pokazywać. Napotykałem rozmaite tropy i ślady, lecz pilnowałem się nadzwyczaj i przybyłem szczęśliwie i niepostrzeżenie w pobliże rzeki Gualpa. Tam natrafiłem na odciski kopyt, prowadzące w tym samym kierunku, w którym ja jechałem. Nie chcąc się zetknąć z czerwonymi, ani zadawać z białymi, myślałem początkowo zboczyć z tego tropu, lecz wtedy byłbym musiał okrążać, a dla mnie było przecież ważną rzeczą przekonać się, czy to byli Indyanie, czy biali. Pojechałem więc za tym tropem, który pozostawiony był może przed godziną.
Niebawem zobaczyłem, że byli to trzej jeźdźcy, a wkrótce potem przybyłem na miejsce, gdzie się oni byli zatrzymali. Jeden z nich zsiadł był prawdopodobnie, aby poprawić rozluźniony rzemień. Ślad pochodził od buta. Był to więc biały, a ponieważ nie miałem powodu do przypuszczenia, żeby jeden biały jechał w towarzystwie dwu Indyan, przeto wywnioskowałem z łatwością, że wyprzedzały mnie trzy blade twarze.
Ani mi przez myśl nie przeszło zbaczać dla nich z mej drogi dotychczasowej. W razie spotkania z nimi nie musiałem przecież do nich się przyłączać. Oni jechali powoli, bo już w dwie godziny później ujrzałem ich przed sobą. Równocześnie zauważyłem wzgórza, mię dzy któremi przewijała się tutaj rzeka.
Było to już pod wieczór, dlatego postanowiłem przenocować nad rzeką. Oni prawdopodobnie mieli taki sam zamiar, ale ja nie potrzebowałem ani porzucać swojego zamiaru, ani dotrzymywać im towarzystwa. Gdy oni zniknęli w krzakach, które pokrywały pagórki, ja dojechałem tam także, a kiedy dostałem się nad rzekę, oni zdejmowali właśnie siodła z koni. Mieli wprawdzie dobre konie i broń, ale zewnętrzny ich wygląd nie budził wielkiego zaufania.
Zlękli się, spostrzegłszy mię niespodzianie, uspokoili się jednak rychło, odpowiedzieli na moje powitanie,