Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.
—   395   —

a gdy zatrzymałem się opodal, nie zbliżając się do nich, podeszli ku mnie.
— Toście nas przestraszyli! — rzekł jeden z nich.
— Czy trapi was nieczyste sumienie, że was mój widok tak przeraził? — spytałem.
— Pshaw! My sypiamy na naszych sumieniach muszą więc być dobre, ale Zachód to strony niebezpieczne. Gdy tak znienacka wynurzy się obcy, to ręka mimowoli chwyta za głownię noża. Czy wolno spytać, skąd wy?
— Od Beaver-Fork.
— A dokąd dążycie?
— Nad Rio Pecos.
— To dalej niż my. My jedziemy tylko do Mugworthills.
To zwróciło moją uwagę, gdyż Mugworthills oznaczało tę samą grupę gór, którą Winnetou i jego ojciec nazywali Nugget-tsil. Czego chcieli tam ci trzej ludzie? Ja tam także zmierzałem. Jeśli zaś miałem się do nich przyłączyć, to trzeba było się dowiedzieć, jakie ich tam wiodły zamiary.
— Mugworthills? — zapytałem. — Cóż to za okolica?
— Bardzo piękna. Rośnie tam mnóstwo dzikiej bylicy, a bylica znaczy właśnie mugwort. Ale można tam znaleźć także coś innego.
— Co?
— Hm! Tego wam nie powiem, bo zaraz chcielibyście udać się do Mugworthills.
— Paplo! — huknął nań drugi. — Nie gadajże tak głupio!
— Pshaw! O czem się chętnie myśli, to się ciśnie na język. Kto wy właściwie jesteście?
Łatwo sobie wyobrazić, że to, co teraz usłyszałem, bardzo mnie uderzyło. On rzeczywiście mówił o Nugget-tsil, a ja sam widziałem tam podówczas dużo bylicy. Słowa jego brzmiały tak tajemniczo, że postanowiłem