Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/149

Ta strona została uwierzytelniona.
—   397   —

— Nie, ale wy zapytywaliście mnie o nazwisko, sami zaś nie powiedzieliście, kim jesteście.
— Zaraz się dowiecie. Jesteśmy westmanami, a trudnimy się to tem, to owem. Żywi się człowiek, jak może. Ja nazywam się Gates, ten obok mnie mr. Clay, a trzeci mr. Summer. Czy wam to wystarczy?
— Yes!
— To zsiądźcie nareszcie, albo jedźcie dalej! Nie krępujcie się nami zupełnie!
— Jeśli pozwolicie, to zostanę z wami. W tych stronach zawsze lepiej być w kilku.
— Well! Z nami będzie wam bezpiecznie. Nazwisko Santera chroni nas wszystkich.
— Co to właściwie za gentleman ten Santer? — pytałem dalej, zsiadłszy z konia.
— Gentleman w prawdziwem tego słowa znaczeniu. Zaskarbi sobie naszą wdzięczność, jeśli spełni się to, co nam przyrzekł.
— Znacie go już od dawna?
— Nie. Dopiero niedawno spotkaliśmy się z nim po raz pierwszy.
— Gdzie?
— W forcie Arkanzas. Ale czemu tak o niego pytacie? Czy to wasz znajomy?
— Czy pytałbym o znajomego?
— Hm! To całkiem słuszne!
— Twierdzicie, że jego nazwisko zapewnia wam bezpieczeństwo, a ponieważ ja jestem przy was, przeto korzystam także z jego ochrony. Musi mnie więc zajmować. Nieprawdaż?
— Yes! Siądźcie tu z nami i rozgośćcie się! Macie co do jedzenia?
— Kawałek mięsa.
— U nas znajdzie się więcej. Jeśli wam nie wystarczy, możecie dostać od nas.
Z początku uważałem ich za włóczęgów, teraz jednak, przypatrzywszy się im lepiej, gotów byłem wziąć ich za ludzi uczciwych, oczywiście wedle pojęcia panu-