Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.
—   404   —

— To przynajmniej brzmi tak, że można tego słuchać. Cóż jeszcze do tego dodacie?
— To, co już raz powiedziałem.
— Że zabił dwu czerwonych?
— Tak.
— Ja tego nie biorę mu wcale za złe. W moich oczach to nie jest powodem do tego, żeby komuś nie ufać i uważać go za draba.
— Czy wy nie czujecie, że przez takie stanowisko sami sobie wystawiacie niedobre świadectwo?
— Nie. Indyanie to wszystko łotry, których należy wytępić!
— Oni są także ludźmi i mają swoje prawa, które my winniśmy uszanować!
— Mówicie bardzo humanitarnie! Ale gdyby nawet słuszność była po waszej stronie, to nie rozumiem, dlaczego śmierć dwu czerwonych miałaby być czemś nie do przebaczenia.
— Nie?...
— Wszystko należy brać ze strony praktycznej. Chyba zdajecie sobie sprawę z tego, że czerwonych czeka zguba.
— Niestety, nie mogę temu zaprzeczyć.
— Skoro więc wszyscy muszą zniknąć z powierzchni ziemi, to obojętną jest rzeczą, czy dwaj z nich zginą o kilka dni prędzej, niż im było przeznaczone. Z tego punktu widzenia człowiek, który ich śmierć sprowadził, nie jest mordercą; uprzedził tylko cokolwiek przeznaczenie.
— Szczególna jest ta wasza praktyczna moralność! Czy tego nie widzicie?
— Może ona jest szczególna, ale nie zaszkodziłoby wam, gdybyście ją sobie trochę przyswoili.
— Well, zobaczymy, jak się ta sprawa przedstawi z waszego stanowiska. Czy sądzicie, że mr. Santer nie zasługuje na potępienie?
— Pewnie, że nie.
— A zatem to, że zastrzelił wodza Apaczów i jego