Nazajutrz rano wyruszyliśmy razem do Mugworthills. Oni oczywiście nie wyobrażali sobie, że był to także cel mojej podróży.
Dzień przeszedł mi wśród ustawicznego niepokoju i troski. Oni jechali pewni siebie, bo byli przekonani, że przy spotkaniu się z Keiowehami wystarczy, gdy podadzą nazwisko Santera, tymczasem ja dobrze wiedziałem, że mnie ci czerwonoskórcy poznają. Towarzysze moi uważali zatem wszelkie środki ostrożności za zbyteczne, ja zaś nie mogłem im się sprzeciwiać, nie chcąc wzbudzić podejrzenia, albo ściągnąć na siebie ich gniewu. Szczęściem nikt nas przez cały ten dzień nie widział.
Wieczorem rozłożyliśmy się obozem na otwartej preryi. Oni chcieli rozniecić ogień, lecz nie znaleźli materyału do tego, co mnie w duchu ucieszyło. Zresztą zimno nie było, a piec nie było co. Nazajutrz rano zjedliśmy przed wyruszeniem ostatek suszonego mięsa, odtąd zaś byliśmy skazani na łowy. W tej sprawie zrobił Gates uwagę, która ubawiła mnie w duchu:
— Jesteście zastawiaczem sideł, ale nie myśliwym, mr. Jones. Powiedzieliście wprawdzie, że umiecie strzelać, ale kto wie, czybyście czego w tym względzie dokazali. Czy traficie na odległość stu kroków do preryowego zająca?
— Stu kroków? — odrzekłem. — Hm! To trochę daleko!
— Ja odrazu przypuszczałem, że nie trafilibyście. Wobec tego napróżno wogóle dźwigacie ten stary grzmot. Z niego możnaby wieżę zestrzelić, ale nie drobną zwierzynę. Ale nie troszczcie się o to, już my się o mięso postaramy.
— Trafiacie chyba lepiej odemnie?
— Tak nam się zdaje. Jesteśmy myśliwymi z preryi, prawdziwymi westmanami!
— To nie wystarcza.
— Tak? A czegóż jeszcze potrzeba?
— Zwierzyny. Umiejcie sobie strzelać, jak chcecie, jeśli tu niema zwierzyny, to będziemy musieli głód cierpieć.
Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/161
Ta strona została uwierzytelniona.
— 409 —