Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.
—   414   —

Nie odpowiedziawszy nic na to, zaprowadziłem konia na polanę, rozkiełzałem go i puściłem wolno na paszę. Sam udałem się swoim zwyczajem na przeszukanie okolicy. Kiedy wróciłem, trzej moi towarzysze rozgościli się już zupełnie. Siedzieli pod grobem wodza, w tem miejscu właśnie, gdzie miałem kopać.
— Gdzie wy się włóczycie? — zapytał Gates. — Może szukaliście już nuggetów? Dajcie temu pokój! Podejmiemy się tego wspólnie, ażeby jeden nie mógł przed drugimi zataić tego miejsca.
Ten ton mi się nie podobał. Wprawdzie oni mnie nie znali, ale mimoto ja nie mogłem na to pozwolić, żeby przemawiali do mnie w ten sposób. To też odpowiedziałem jak najostrzej, ale zarazem tak, żeby go nie obrazić:
— Czy pytacie tylko z ciekawości, czy w tem przekonaniu, że możecie mną komenderować? Z jakichkolwiek pobudek to czynicie, to zwracam waszą uwagą na to, że wyszedłem już z lat uczniowskich.
— Uczniowskich? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Że uważam siebie za samoistnego człowieka.
— Właśnie, że nim nie jesteście. Od chwili przyłączenia się do nas, staliście się członkiem naszego towarzystwa, a żadna część całości nie może się nazywać samoistną.
— Nie musi jednak poddawać się bezwzglądnym jej rozkazom.
— Ale to przyznacie, że powinien być jeden, do którego muszą się drudzy stosować.
— Czy uważacie siebie za takiego?
— Tak.
— To jesteście w błędzie. Nie zapominajcie, że ja nie przyjąłem jeszcze obowiązków u Santera, nie jestem więc członkiem waszego towarzystwa.
— W takim razie nie węszcie tutaj! Nie macie do tego prawa, skoro do nas nie należycie.
— Nie sprzeczajmy się o to, sir! Ja będę chodził, gdzie mi się spodoba! Teraz wydaliłem się był, żeby zo-