lecz prawym bokiem, a więc tyłem do drogi, która prowadziła tam z doliny. Tę nieostrożność spowodowała chęć poznania ostatniej woli Winnetou. Zajęty czytaniem, nie zauważyłem, że człowiek, który do mnie teraz mówił, podszedł aż do moich strzelb, stanął tam, wymierzył do mnie ze swojej flinty, a temsamem zagrodził mi drogę do moich strzelb. Zerwałem się nagle, gdyż przybyszem był nie kto inny, tylko Santer!
W następnej chwili sięgnąłem już obiema rękami do pasa, po rewolwery. Lecz niestety, kiedy klęcząc kopałem dziurę, odpiąłem pas i odłożyłem na ziemię tkwiące za nim przedmioty oraz nóż i rewolwery, ponieważ przeszkadzały mi w robocie. Uczyniłem to w pełnem poczuciu, że nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Byłem zatem chwilowo bezbronny, a Santer zauważywszy mój ruch bezowocny, zaśmiał się szyderczo i zagroził:
— Ani kroku z miejsca, ani jednego ruchu po broń, bo wystrzelę natychmiast. Przestrzegam, że nie żartuję!
Złowrogi blask jego oczu pouczył mię, że ten drab istotnie gotów był zaraz posłać mi kulę. O ile nagłe zjawienie się jego zaskoczyło mnie w piewszej chwili, o tyle teraz zapanowałem nad sobą zupełnie. Stałem bez ruchu i patrzyłem mu z zimną krwią w oczy.
— Nareszcie wpadłeś w moje ręce! — mówił dalej. — Widzisz palec na cynglu? Za najlżejszem dotknięciem wpakuję ci kulę w łeb! Wierz mi! Nie ruszaj się więc, bo pójdziesz do dyabła. Z tobą trzeba się mieć na baczności. Prawda, że się mnie nie spodziewałeś?
— Nie — odrzekłem spokojnie.
— Obliczyłeś sobie, że ja przybędę dopiero jutro wieczorem, ale kalkulacya twoja była fałszywa.
Skoro on o tem wiedział, to niewątpliwie rozmawiał z moimi towarzyszami. Napróżno rzucałem wzrokiem za nimi. Obecność ich byłaby mię uspokoiła. Za morderców w każdym razie ich nie uważałem i nie obawiałem się, żeby mię Santer zabił w ich oczach. Należało tylko nie drażnić go teraz. Zachowałem więc nadal
Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/174
Ta strona została uwierzytelniona.
— 422 —