Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.
—   425   —

dzie uskoczyć na bok, ale za późno, bo runął na ziemię, a strzelba z rąk mu wypadła. W tej chwili ja znalazłem się na tem miejscu i ukląkłem mu na piersiach. Ogłuszywszy go jednem uderzeniem pięścią, zerwałem się równie szybko i huknąłem na tamtych trzech:
— Oto dowód, że jestem rzeczywiście Old Shatterhand! Chcieliście mnie skrępować, a teraz zabieracie się do broni! Precz z waszą bronią, bo strzelam. Rzućcie ją! Ja mówię także poważnie!
Wyrwałem Santerowi rewolwer z za pasa i wymierzyłem zeń do tych „westmanów“, na skutek czego natychmiast odłożyli broń!
— Usiądźcie przy grobie córki wodza! Prędzej!
Poszli i usiedli. Wyznaczyłem im to miejsce dlatego, że tam nie było broni w pobliżu.
— A teraz siedźcie spokojnie! Nic się wam nie stanie, ponieważ was oszukano. Ale próbą ucieczki lub oporu przypłacicie życiem.
— To straszne, to okropne! — skarżył się Gates, rozcierając sobie członki. — Leciałem, jak piłka w powietrzu. Zdaje mi się, że połamaliście mi niektóre kości!
— Wasza w tem wina. Starajcie się, żeby gorzej nie było! Skąd wzięliście ten rzemień?
— Od mr. Santera.
— A macie ich więcej?
— Yes!
— To dajcie je tu!
Gates wyciągnął rzemienie z kieszeni i podał je mnie. Związałem nimi razem nogi Santera, a ręce na plecach.
— Tak, teraz on leży — rzekłem z uśmiechem. — Czy mam i was związać?
— Dziękuję, sir! — zastrzegł się Gates. — Wycierpiałem już dość, zupełnie dość. Będę tu siedział spokojnie, dokąd mi każecie.
— Dobrze zrobicie. Przekonaliście się właśnie, że ja nie rozumiem żartów!