z wyjątkiem małych, byli na to za dumni, aby mi się swoją ciekawością naprzykrzać. Nienawiści nie dojrzałem w żadnej twarzy, tylko ciekawość, połączoną z szacunkiem. Chcieli widzieć białego myśliwca, o którym tyle słyszeli, którego śmierć miała im sprawić widowisko tak okrutne i podniecające, jakiego jeszcze nie zaznali.
Pośród nich wpadła mi w oko młoda Indyanka, która widocznie nie była jeszcze skwawą. Spłoszona wzrokiem moim odeszła na bok, stanęła tam w odosobnieniu i rzucała na mnie tylko ukradkiem spojrzenia, jak gdyby wstydziła się tego, że stała przedtem wśród zwyczajnych gapiów. Nie była wprost piękna, lecz i nie brzydka, raczej należało ją nazwać milutką. Miękkim jej rysom dodawały piękności duże czarne oczy. Oko jej przypominało mi żywo Nszo-czi, chociaż pozatem nie była podobna do siostry Apacza. Idąc za chwilowym popędem, skinąłem jej przyjaźnie głową. Na to zarumieniła się aż po włosy, odwróciła się i odeszła. Wkrótce zatrzymała się, oglądnęła się jeszcze raz, a potem zniknęła w jednym z większych i lepszych namiotów.
— Kto jest ta młoda córa Keiowehów, która teraz odeszła? — spytałem moich dozorców.
Nie zabroniono im ze mną rozmawiać, dlatego jeden z nich odpowiedział:
— To była Kakho-oto[1] córka Sus-homaszy[2], który jeszcze jako chłopiec zdobył sobie prawo noszenia jednego pióra we włosach. Czy ona ci się podoba?
— Tak — odrzekłem, choć to pytanie wobec mojego położenia i w ustach czerwonoskórca brzmiało dość dziwnie.
— Skwaw naszego młodego wodza jest jej siostrą — dodał.
— Skwaw Pidy?
— Tak.
— Jest więc krewną Pidy!