Strona:PL Karol May - Winnetou 06.djvu/215

Ta strona została uwierzytelniona.
—   463   —

— Aha! Widzicie, że wy właśnie nie jesteście uczciwi! Jakże wobec tego stawać po waszej stronie?
— Byłbym otwarty, gdybym wam mógł zaufać. Wy nie możecie mnie nic zarzucać, gdyż sami zmuszacie mnie do milczenia. Gdzie znaleźliście pomieszczenie?
— Mieszkamy razem w jednym namiocie, który Santer dla nas wybrał.
— A on mieszka z wami?
— Tak.
— A gdzie stoi ten namiot?
— Obok namiotu Pidy.
— To dziwne! I Santer sam go wybrał?
— Tak. Tangua pozwolił mu mieszkać, gdziekolwiek zechce.
— A on usadowił się właśnie obok Pidy, który nie otacza go taką łaskawością, jak ojciec. Hm! Miejcie się na baczności, bo możliwe jest, że Santer zniknie nagle, a was tu samych zostawi, a wówczas usposobienie Indyan względem was może się także nagle zmienić!
— Jakto?
— Teraz cierpią was tylko u siebie, a później będą uważali za wrogów. Czy potem potrafię wam pomóc, to wątpliwe.
— Wy... nam... pomóc? — wyjąkał zdumiony. — Mówicie tak, jak gdybyście byli na wolnej stopie i cieszyli się przyjaźnią Keiowehów.
— Mam do tego powody, gdyż...
— Do stu piorunów! — przerwał mi. — Teraz zobaczy, że koło was stoję!
Santer wyszedł właśnie z pomiędzy namiotów, zauważył Gatesa i przyszedł prędko.
— Widocznie strasznie się boicie tego draba, któremu mimo to tak bardzo ufacie! — rzekłem z przekąsem.
— Nie boimy się, lecz on nie chce, żebyśmy do was chodzili.
— To uciekajcie i poproście go o przebaczenie, o łaskę, mr. Gates!
— Czego tutaj szukacie, Gates? — zawołał Santer